Reklamy
Artykuł
Rozmowa Moniki Kotlarek z Anką Mrówczyńską
Jak wygląda życie osoby z zaburzeniem osobowości borderline?
Cześć, Aniu! Anko? Anno? Trochę się znamy, a ja do dziś nie wiem, jak lubisz, by się do Ciebie zwracać.
Hej! Wiele osób zastanawia się, jak do mnie mówić. Chyba trochę zbija ich z tropu to zgrubienie, którym podpisuję swoje książki.
Spieszę zatem z wyjaśnieniem. "Anka Mrówczyńska" to mój pseudonim artystyczny. Jego źródło sięga do pierwszego bloga, którego prowadziłam w latach 2007 - 2014. Pisałam tam jako "mrówka" - od pasji przyjaciela, który nagle mnie opuścił.
Po jakimś czasie od mrówki stworzyłam nazwisko Mrówczyńska, a imię Anka? Bardzo podoba mi się to zgrubienie. I tak właśnie powstał pseudonim Anka Mrówczyńska. Najbardziej lubię, gdy mówi się do mnie Anka. Jeśli chodzi o zdrobnienie, bardzo podoba mi się Anula.
Czy możesz się przedstawić w kilku zdaniach?
Urodziłam się wiosną 1987 r. Jestem absolwentką klasy dziennikarskiej. Studiowałam filozofię oraz pedagogikę, jednak przez swoje zaburzenia naukę na obu kierunkach przerwałam.
Kiedyś byłam początkującą poetką, dziś jestem aspirującą pisarką. Od 17 lat jestem wegetarianką. Ludzie pytają mnie, jak mogę nie jeść mięsa tyle czasu. A dla mnie to oczywiste - nie mogłabym przełknąć zwłok braci mniejszych. Jestem intuicjonistką, pacyfistką oraz, ku rozpaczy Mrówka, Piotrusiem Panem. Żyję w świecie marzeń, często uciekając w życie wewnętrzne swoich przeżyć i myśli, które puszczam jak statki i obserwuję, dokąd popłyną. Nie ograniczam ani ich, ani siebie. Najbardziej cenię sobie wolność i ciszę. Lubię śmiać się do słońca, wdychać noc i tańczyć w wiosennym deszczu. Marzę o nieśmiertelności i pisaniu do końca świata.
Zdecydowana większość osób zapewne o mnie nie słyszała i zastanawia się, dlaczego przeprowadzasz ze mną wywiad. Otóż wydałam cztery autobiograficzne książki o zaburzeniu osobowości borderline, które, nieskromnie dodam, zdobyły uznanie w profesjonalnym środowisku psychologiczno-psychiatrycznym, były recenzowane i polecane w czołowych portalach i magazynach branżowych oraz zostały wydane pod patronatem m.in. magazynu psychologicznego "Charaktery ".
Kiedy dostałaś diagnozę borderline?
Powiem tak: dostałam ją zdecydowanie za późno. Że coś jest ze mną nie tak, wiedziałam od jakiegoś 14 roku życia. To wtedy zaczęłam pić. Gdy miałam 12 lat, zmarła moja babcia. Gdy miałam rok więcej, mama ciężko zachorowała - na nowotwór. Było realne ryzyko, że może umrzeć. Rodzina doszła do wniosku, że niepowiedzenie mi o chorobie mamy będzie dla mnie dobre. Niestety, mylili się. Skutek tego był taki, że oprócz martwienia się o mamę doszło do tego poczucie lęku, niepewności, osamotnienia i utrata poczucia bezpieczeństwa.
Nie przeżywałam tych trudnych emocji razem z dorosłymi. Byłam z nimi sama. To nieprawda, że nie mówiąc dziecku o problemach, chronimy je. Dzieci doskonale wyczuwają, że coś jest nie tak. Ja ze swoimi trudnymi emocjami byłam sama. Sama musiałam sobie z nimi radzić i nie uczyłam się ich rozpoznawania oraz regulacji.
Po alkohol sięgnęłam w wieku 14 lat, gdyż nie mogłam już sobie poradzić z bólem wewnętrznym. Po roku picia także i to przestało działać. Mając 15 lat, zaczęłam się więc okaleczać.
Po kolejnym roku zaczęłam nadużywać i przedawkowywać leki. Całą pierwszą klasę ogólniaka byłam pod wpływem efedryny. Brałam ją dzień w dzień jakieś dziesięć miesięcy. Mając 17, lat podjęłam pierwszą próbę samobójczą.
Jakiś czas później, nie mogąc znieść cierpienia psychicznego, zaczęłam szukać informacji na temat jego możliwych źródeł. Wtedy po raz pierwszy spotkałam się z terminem borderline. Po przeczytaniu kryteriów diagnostycznych doznałam olśnienia. Uznałam, że to może być to zaburzenie. Pierwszy raz do psychologa udałam się na wakacjach, po zakończeniu liceum. Miałam 19 lat i chciałam wreszcie coś ze sobą zrobić, bo wiedziałam, że od października zaczynam studia i mogę sobie nie dać rady.
Pani psycholog (nie była terapeutką) w poradni studenckiej zbagatelizowała mój stan. Udzielała mi takich porad, jak: "skoro próbuje się pani zabić, to proszę przestać to robić". Eureka! Że też sama na to nie wpadłam... Według niej problemy w domu były moją winą, bo nie wychowałam sobie rodziców. Przerwałam spotkania z nią po jakichś dwóch - trzech miesiącach, gdy powiedziałam jej o silnych myślach samobójczych i nasilonej autoagresji, a ona to zbagatelizowała po raz kolejny i wyznaczyła termin następnej wizyty za trzy tygodnie.
Pamiętam, że wyszłam od niej załamana. Nie tylko rodzice unieważniali moje emocje i problemy, ale i specjalista. Usiadłam na ławce przed poradnią i płakałam rzewnymi łzami. Długo płakałam i nie mogłam się uspokoić. Kilka miesięcy później zdecydowałam się na wizytę u psychiatry. Zapisał mnie Mrówek. Opowiedziałam lekarce o wszystkim, jak na spowiedzi. Jaka była jej reakcja? Podobna jak psycholog. "Próbuje się pani zabić? To proszę przestać. Tnie się pani? Ale nie wali głową w ścianę? Oo, to nie jest z panią tak źle ". Przepisała mi paczkę najmniejszej dawki mianseryny, tylko dlatego, że się uparłam, że potrzebuję czegoś, bo inaczej się zabiję. Co dodała na koniec wizyty? Że nie widzi potrzeby, żebym do niej wracała.
Mając 21 lat, trzy dni przed kolejną próbą samobójczą, zgłosiłam się do poradni zdrowia psychicznego z powodu znacznego pogorszenia stanu psychicznego i myśli samobójczych. Psychiatra stwierdziła, że podejrzewa u mnie problemy osobowościowe, jednak nie jest kompetentna w tym zakresie i musi skonsultować się z koleżanką po fachu. Miałam do niej wrócić bodajże za tydzień, ale już nie zdążyłam. Powiesiłam się bowiem po raz drugi. Tym razem pasek nie pękł.
Po pobycie na intensywnej terapii i śpiączce farmakologicznej trafiłam na 15 dni na obserwację na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego. Zrobiono mi test MMPI-2. Kiedy po latach wzięłam ze szpitala odpis dokumentacji medycznej, w "Karcie pacjenta w ujęciu psychologicznym " były wyniki testu. Prawie zupełnie wyczerpywały one kryteria diagnostyczne osobowości chwiejnej emocjonalnie, typ borderline, natomiast diagnoza w karcie pacjenta brzmiała: zaburzenia bierno-agresywne z elementami schizoidalnymi. Na wypisie wpisano mi jedynie diagnozę bierno-agresywnych zaburzeń. W zaleceniach dostałam psychoterapię indywidualną, jednak stwierdziłam, że skoro jedyne, co mi dolega, to bierna agresja - nie potrzebuję leczenia.
Kolejne lata męczyłam się z autoagresją, autodestrukcją, cierpieniem i silnymi, nawracającymi myślami samobójczymi. Myślałam, że po prostu taka już jestem - skazana na wieczne cierpienie i nienawiść do życia, że nikt i nic nie jest w stanie mi pomóc.
Pod koniec 2013 r. byłam w tak złym stanie, że nie potrafiłam już dłużej sobie ze sobą radzić. Postanowiłam po raz kolejny spróbować podjąć leczenie, lecz wtedy zderzyłam się z rzeczywistością NFZ. W grudniu podjęłam pracę, jednak etat i ubezpieczenie dostałam dopiero w styczniu. Wtedy zaczęłam poszukiwania psychoterapeuty. Niestety, przez kolejne miesiące odbijałam się od drzwi do drzwi w różnych placówkach ochrony zdrowia psychicznego. Dopiero w kwietniu, po kolejnych próbach samobójczych, udało mi się trafić na oddział dzienny leczenia nerwic, który był odpowiedni także dla osób z zaburzeniami osobowości.
Już w lutym dostałam wstępną diagnozę borderline. Potem jeszcze kilka razy słyszałam, że zapewne diagnoza wstępna się potwierdzi. Po dziewięciu dniach terapii zostałam przeniesiona na całodobowy oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego, gdyż bezpośrednio zagrażałam swojemu zdrowiu i życiu. Tam, po blisko sześciotygodniowej hospitalizacji, dostałam wypis z diagnozą umiarkowanego epizodu depresji, a jako schorzenie współistniejące wpisano mi osobowość chwiejną emocjonalnie, typ borderline.
Zatem ostatecznie diagnozę zaburzenia z pogranicza dostałam pod koniec maja 2014 r., czyli po 13 latach ogromnych cierpień, problemów, stwarzania zagrożenia dla swojego zdrowia i życia. Po wyjściu ze szpitala podjęłam indywidualną terapię psychodynamiczną, w której jestem do dziś.
Czy zmagasz się z czymś jeszcze?
Cierpię na borderline z dekompensacjami głównie depresyjnymi, zdiagnozowano mi również zaburzenia bierno-agresywne z elementami schizoidalnymi. Oprócz tego mam ogromny problem z fobią społeczną, autoagresją, autodestrukcją i tendencjami samobójczymi. Życie utrudniają również najróżniejsze lęki i objawy nerwicowe z atakami paniki. Moja pamięć bardzo szwankuje, może dlatego próbuję zapisać swoje życie...
Jaka była twoja pierwsza reakcja?
Pierwsza reakcja? Ulga. Zdecydowanie poczucie ulgi, bo wiele lat bagatelizowano mój stan i problemy. Co prawda przekazywano mi informację, że mam zaburzenia osobowości, jednak robiono to w tak lekceważący sposób, jakby chodziło o katar.
Często słyszałam, że to, co mi dolega, to "tylko problemy osobowościowe ", "jedynie nieumiejętność regulacji emocji ". Gdy kilka razy próbujesz się zabić i od kilkunastu lat potwornie cierpisz, nie wiesz, kim jesteś, co lubisz i jakie masz preferencje, męczy cię nadużywanie alkoholu i tabletek, autodestrukcja, autoagresja, a myśli samobójcze to jedyne, co nie opuszcza cię od lat, takie słowa bolą i sprawiają, że tracisz zaufanie do specjalistów. Więc gdy w końcu potwierdziły się moje przypuszczenia, że cierpię z powodu osobowości z pogranicza, poczułam ogromną ulgę. W końcu wiedziałam, co mi dolega, i jeszcze bardziej zapragnęłam podjąć leczenie.
Jaka była reakcja twoich bliskich?
O tym, że się leczę i cierpię na BPD, jako pierwszej powiedziałam cioci, siostrze ojca. Bardzo się zmartwiła, gdy opowiedziałam jej o swoich doświadczeniach, pobycie na oddziale zamkniętym. Jednak z drugiej strony, tak jak się spodziewałam, również się ucieszyła, że w końcu podjęłam leczenie, na które namawiała mnie od lat. Przyznam szczerze, że pomogła mi finansowo w terapii, ponieważ uczęszczałam na nią prywatnie.
Powiedzenie cioci o moich problemach skutkowało tym, że znów się do siebie zbliżyłyśmy. Od małego byłam z nią bardzo blisko. Spowodowane to było faktem, że ciocia dużo ze mną rozmawiała i traktowała mnie jak partnera do rozmowy. Niczego mi nie narzucała, tylko pytała mnie o zdanie.
Z rodzicami sprawa była nieco bardziej skomplikowana. Od kilkunastu lat miałam z nimi poważny konflikt. Od początku okresu dojrzewania przestałam im mówić o swoich problemach. Ukrywałam to wszystko, co się ze mną działo. Nie mieli pojęcia o nadużywaniu leków, cięciu, próbach samobójczych (oprócz tej przez powieszenie w 2008 r.). Cierpiałam z tego powodu. Czułam potrzebę bliskości z nimi, ale nie potrafiłam im zaufać.
Po prawie roku psychoterapii u pierwszego terapeuty (którą przerwałam za pomocą SMS-a po dziesięciu miesiącach - wspomnienia z tej terapii zostały opisane w drugiej części cyklu Młody bóg z pętlą na szyi) podjęłam decyzję o napisaniu do nich długiego listu. Pisałam go wiele dni, z perspektywy nienarodzonego jeszcze dziecka. Zaczyna się on słowami: "Mamusiu i Tatusiu, jest początek kwietnia i jestem u Mamusi w brzuchu". Wskazałam w nim błędy wychowawcze, które popełnili, oraz to, jak wpłynęły one na mnie i jakie konsekwencje mają w dorosłości. Wysłałam go e-mailem w swoje 28 urodziny.
Następnego dnia otrzymałam odpowiedź. Rodzice przeprosili i przyznali, że nie mieli pojęcia, jak bardzo cierpię. Wtedy wysłałam im do przeczytania pierwszą część Młodego boga z pętlą na szyi, czyli Psychiatryk. Byli wstrząśnięci tym, co przeżyłam.
Nigdy nie zapomnę tego, jak spotkaliśmy się (byłam wraz z narzeczonym) z nimi po raz pierwszy po wysłaniu listu. Wyszłam przed dom zapalić. Podszedł do mnie ojciec ze łzami w oczach i drżącym głosem zapytał, czy mu kiedyś wybaczę. Zapewniłam go, że już dawno wybaczyłam. Teraz nasze relacje są cieplejsze. Nie ukrywam już przed nimi tak zawzięcie swojego stanu i problemów. Jestem bardziej otwarta. Decyzja o wysłaniu tego listu była bardzo trudna, ale jej nie żałuję.
Czy to normalne, że osoba z borderline nie chce pomocy zarówno bliskich, jak i fachowej?
Myślę, że tak. Przynajmniej ja tak miałam. Z jednej strony zamęczałam przyjaciół swoimi jazdami i opowiadaniem o tym, jak mi źle, ale z drugiej nie chciałam słyszeć o profesjonalnej pomocy. Rodzina i Mrówek długo mnie na to namawiali, całe lata, ale ja byłam od wszystkich mądrzejsza. Dlaczego? Z jednej strony uważałam, że sama sobie świetnie poradzę. Przecież czytałam tyle fachowych książek, a mój wgląd w siebie i swoje problemy był spory.
Po pierwsze, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że samemu nie da się poprowadzić własnej terapii. Po drugie, nie miałam zaufania do specjalistów - rozczarowali mnie wiele razy. Po trzecie, uważałam, że nie zasługuję na pomoc. Że nikt mi jej nie udzieli, nie będzie w stanie, bo mnie nie da się pomóc. Jestem skazana na wieczne cierpienie. Po czwarte, nieuświadomiony lęk przed zmianą uniemożliwiał mi podjęcie leczenia. Mimo ogromnego cierpienia ten stan, w którym trwałam, był mi doskonale znany. A jak wiadomo, lepsze wydaje nam się to, co jest znane, mimo że dostarcza bólu, niż to, co nieznane.
Krótko mówiąc, jednymi z głównych czynników determinujących odrzucanie pomocy są wyparcie, zaprzeczenie i lęk przed zmianą.
Jak znieść siebie i swoje emocje, a konkretnie - jak ty to robisz na co dzień?
Psychoterapia i farmakoterapia sprawiły, że moje stany emocjonalne zazwyczaj nie są już tak bardzo intensywne jak kiedyś. Także o wiele łatwiej jest je znosić. Kiedy zaczynają się intensyfikować i stają się trudne do wytrzymania, staram się zatrzymać i przyjrzeć sobie oraz swoim emocjom. Przeanalizować je. Pomocne bywają również SMS-y do terapeuty i psychiatry. Czasem umawiam się na dodatkową sesję lub wizytę u lekarza, by omówić swój stan i opracować plan działania.
Wciąż jednak się zdarza, że wkręcam się w spiralę negatywnych emocji i płynę, zagłębiając się w kryzys, zamiast zrobić coś, co mnie zatrzyma i pozwoli się podnieść. Tu jeszcze dużo pracy przede mną, jednak jest o niebo lepiej niż wcześniej.
Jak przebiegła rozmowa z Mrówkiem o borderline? Jak podeszłaś do tego tematu? Jak rozmawiałaś?
Nie musiałam mu tego w żaden sposób przekazywać. To on przekazał diagnozę mnie. Gdy byłam w szpitalu psychiatrycznym, zastanawiałam się, jaką diagnozę dostanę. Podczas jednej z rozmów z psycholog Mrówek zapytał ją, z jaką diagnozą mnie wypiszą. Powiedziała mu wtedy, że jako rozpoznanie wpiszą epizod depresji umiarkowanej. Natomiast jeśli chodzi o zaburzenia osobowości, będzie to osobowość chwiejna emocjonalnie, typ borderline, jako jednostka współistniejąca. Oczywiście Mrówek nie był tak obeznany z tematem zaburzeń jak ja. Wiele mu tłumaczyłam. Teraz jest niemal równie świadomy mojego zaburzenia jak ja.
Czy byłaś odtrącana w środowisku np. pracy/na studiach/wśród znajomych i jak sobie radziłaś?
Oj, tak. Już w przedszkolu nie byłam lubiana i nie miałam za wielu kolegów i koleżanek. Raczej bawiłam się sama. W podstawówce kolegowałam się tylko z innymi zepchniętymi na margines, co roku mając inną koleżankę. Czułam się bardzo samotna. Z jednej strony pragnęłam bliskości rówieśników, ale z drugiej unikałam jej. Już wtedy bliskość wydawała mi się zagrażająca. Codziennie wracałam do domu z płaczem, że nikt mnie nie lubi i nie chce ze mną rozmawiać ani się bawić. Pamiętam, że mama kilka razy rozmawiała na ten temat z wychowawczynią w nauczaniu początkowym. Oczywiście nic to nie dało. Nie mogło dać, bo przecież nie da się zmusić dziecka, żeby kogoś polubiło. W klasach 4 - 6 niby miałam znajomych, jednak byłam bardzo naiwna. Była taka dziewczyna... chodziłam z nią do grupy w przedszkolu, potem do klasy w szkole. Mieszkała w bloku naprzeciwko. Wielokrotnie zdarzały się sytuacje, kiedy to umawiała się ze mną na zabawę na podwórku. Jednak nie przychodziła. Za każdym razem łatwowiernie przychodziłam na miejsce spotkania i czekałam. Oczywiście się jej nie doczekując. Kiedy dzwoniłam domofonem, zazwyczaj odbierała jej mama i mówiła, że poszła gdzieś z koleżankami. Czułam się wtedy okropnie - jak nic niewarty śmieć, zero, na które nie warto nawet splunąć. Jednak zawsze przychodziłam na miejsce spotkania. Choćby nie wiem co...
Na początku gimnazjum trafiłam do grupki popularnych w szkole dziewczyn. Łudziłam się, że mnie lubią i jesteśmy przyjaciółkami. Jednak prawda była taka, że mnie wykorzystywały. Tak naprawdę przyjaźniłam się tylko z chłopakami. Wolałam ich towarzystwo. Jednak najbezpieczniejszymi relacjami były dla mnie już wtedy znajomości internetowe.
Wszystko zmieniło się w liceum. Przynajmniej takie miałam wrażenie. Nauczyciele byli tolerancyjni i nie przeszkadzała im ubierająca się alternatywnie młodzież. Na przykład moja dobra koleżanka chodziła w spódniczce uszytej z firmowej zasłonki PKP, którą przywłaszczyła sobie z jakiegoś pociągu. A ja? Cała na czarno, w glanach, długim płaszczu ze skóry ekologicznej, z bransoletką samodzielnie zrobioną ze stępionych żyletek, agrafkami w uszach, krastą z purpurowych włosów i obrożą z długimi ćwiekami. Jednak czułam się akceptowana. Nie tylko przez kadrę pedagogiczną, alei rówieśników. Ludzie z klasy ze mną rozmawiali, byłam do nich zapraszana, chodziliśmy do barów w piątkowe wieczory. Nie byłam przyzwyczajona do takiego stanu rzeczy.
Jednak wszystko znów zmieniło się na studiach. Znów zaczęłam się izolować. Nie chciałam z nikim rozmawiać ani się zapoznawać. Na roku krążyły plotki, że mam ciężką depresję - wiem, bo dotarły one do mnie. Miałam różne jazdy - na zajęciach miałam ochotę uciekać z sali, bo wydawało mi się, że wszyscy wiedzą o mojej autoagresji, że potrafią czytać moje myśli. Lub odwrotnie, że wtłaczają swoje myśli do mojej głowy.
W obu pracach fizycznych, które podjęłam kilka lat temu i wytrzymałam w każdej z nich trzy miesiące, również byłam wyizolowana. Nie wiedziałam, o czym rozmawiać ze współpracownikami. Czułam, że tam nie pasuję.
Teraz pracuję zdalnie, z domu. Mam superszefa, z którym jestem w koleżeńskich stosunkach, choć rozmawiamy tylko na czacie, ani razu do siebie nie dzwoniliśmy ani nie widzieliśmy się na oczy. I tak jest dla mnie lepiej, bezpieczniej.
Jak odbierasz rzeczywistość?
Prawdę mówiąc, rzeczywistość wciąż odbieram dychotomicznie. Świat jest albo biały, magiczny, wspaniały (gdy jestem w formie), albo czarny, nieprzyjazny, zagrażający, ekspansywnie wdzierający się w moje wnętrze, przynoszący tylko ból, cierpienie i śmierć (gdy jestem w kryzysie).
Wydaje mi się, że nie odbieram realnej rzeczywistości, o ile, wchodząc w dyskurs filozoficzny, istnieje coś takiego jak realność, bo każdy z nas odbiera świat subiektywnie. Jednak mam wrażenie, że patrzę na niego przez tak silny filtr emocjonalny, iż umyka mi realizm. Choć z drugiej strony, chyba wolę taką percepcję. Mam artystyczną duszę i dzięki temu mam jeszcze większe poczucie wyjątkowości, co, tak na marginesie, jest częste u osób z BPD.
Mimo swojego wieku, a powoli dobijam do wieku Chrystusowego, nie zatraciłam dziecięcej ciekawości, bogatej wyobraźni i życia wewnętrznego, trwania w świecie marzeń i wyobrażeń. Świadomość pędu ku życiu i wzrostowi, które obserwuję wiosną i latem, przepełnia mnie radością i poczuciem niezwykłości bytu. Często mam ciarki na ciele, gdy pomyślę sobie o pięknie świata.
Z drugiej strony, potrafię mieć myśli samobójcze przez świadomość chociażby wojen, nawet tych sprzed stuleci. Kiedy byłam w liceum, do szkoły chodziłam na piechotę. Prawie cztery kilometry w jedną stronę. Słuchawki w uszach i podziwianie tego, co dookoła. Wtedy czułam i myślałam wierszem. I mimo ogromnego bólu wewnętrznego potrafiłam znaleźć piękno i niezwykłość we wszystkim. Potrafiłam godzinami patrzeć na przedmioty codziennego użytku i zachwycać się ich barwą, kształtem, fakturą.
Kiedy jednak miałam kryzys, wydawało mi się, że wszyscy i wszystko chce mnie skrzywdzić. Bałam się stanąć plecami do mamy, gdy trzymała nóż w ręce. Obawiałam się wtedy, że wbije mi go w plecy. Po pierwszej hospitalizacji oskarżałam wszystkich bliskich, że chcą mnie zamknąć w psychiatryku. Zatem jak widać, moje odbieranie rzeczywistości jest bardzo różne, często skrajne i zdeterminowane stanem emocjonalnym.
Czy jako jeden z objawów wymieniłabyś silne napady złości?
Złość to jest coś, co w dzieciństwie musiałam tłumić. Nie była ona bowiem akceptowana przez moją rodzinę. Z lęku przed odrzuceniem, opuszczeniem i utratą jej miłości nauczyłam się ukrywać swoje negatywne emocje, a w szczególności złość.
Zdarzało się, że gdy byłam nieposłuszna, matka udawała, że dzwoni do domu dziecka, by mnie zabrali, lub byłam nazywana niewdzięczną i mówiono mi, że powinnam się wstydzić, bo mam kochających rodziców, których inni powinni mi zazdrościć. Wypierałam więc tę złość i nie odczuwałam jej, wmawiając sobie, że jej we mnie nie ma.
Ona jednak była i przez całe lata się we mnie kumulowała. Nie przeżywałam jej, lecz odreagowywałam ją, choćby za pomocą autodestrukcji, w tym autoagresji, czy niszczeniem tego, co dla mnie dobre, czy bierną agresją, przejawiającą się np. obrażaniem, wycofywaniem z relacji lub uporczywym milczeniem.
Z czasem było we mnie tyle złości, że przekształcała się ona w agresję i zaczęłam wybuchać. Jednak zawsze tylko przy Mrówku w zaciszu czterech ścian mieszkania. Napady tej złości były tak silne, że miałam wrażenie, że zaraz eksploduję lub zrobię krzywdę sobie albo jemu. Nie panowałam nad sobą, mogłam bić - zabić. W silną złość potrafię wpaść też np. w sklepie, kiedy ludzie chodzą po markecie jak lunatycy. Mam ochotę ich rozszarpać.
Wciąż nie nauczyłam się panować nad napadami złości, choć jest nieznacznie lepiej. Nie jestem już tak impulsywna, częściej myślę o konsekwencjach swoich działań, dzięki czemu nie pocięłam się od stycznia.
Jak znieść samego siebie i frustracje w gorsze dni?
Jest to bardzo ważne, ale jednocześnie trudne pytanie. Niestety, muszę Was rozczarować, bo mimo kilku lat terapii i ogromnej samoświadomości wciąż nie znalazłam na nie odpowiedzi. Zupełnie nie mam do siebie cierpliwości, gdy mam gorsze dni, i moją tendencją, przymusem wręcz, jest chęć karania się za to.
Wtedy gardzę sobą i nienawidzę siebie. Na pewno pomaga mi poinformowanie o tym SMS-owo terapeuty, który czasem napisze coś, co mnie podniesie na duchu, a czasem po prostu przypomni, że porozmawiamy o tym na wtorkowej sesji. Czasem kontaktuję się też z psychiatrą, który ma na mnie dobry wpływ.
Frustracja, a raczej nieumiejętność radzenia sobie z nią, jest jednym z moich głównych problemów. Wyobraźcie sobie, że napotykając w pracy problem, którego dłuższą chwilę nie potrafię rozwiązać, idę do sypialni, rzucam się na łóżko z płaczem - całkowicie zrezygnowana i przekonana, że rzucam pracę, bo się do niej nie nadaję. Że jestem głupia i powinnam kopać rowy. Po jakimś czasie, gdy w końcu udaje mi się ochłonąć, co nie jest ani łatwe, ani szybkie, siadam z powrotem do komputera, na nowo podejmując rękawicę. Czasem, zanim uda mi się znaleźć rozwiązanie, kilka razy rzucam pracę. Z boku może to wyglądać, jakbym była rozpieszczoną księżniczką, ale zapewniam, że wiąże się to z ogromną frustracją, cierpieniem, dewaluacją i nienawiścią do siebie i życia. Nie życzę tego nikomu.
Częściową ulgę przynosi pisanie, wyrzucenie z siebie tych negatywnych emocji. Myślę, że każdy powinien znaleźć coś, co da upust jego emocjom, ale nie jest to dla niego destrukcyjne. Ważne jest, by pamiętać, że to stan przejściowy. Że wcześniej było dobrze i jeszcze będzie dobrze. Że kryzysy zdarzały się już wcześniej i mijały. Choć to bardzo trudne, gdyż osoby z borderline mają tendencję do odczuwania aktualnych emocji jako takich, które były zawsze, będą zawsze i nigdy nie miną.
Czy to możliwe, by stworzyć zdrowe relacje z partnerem? Jak tobie się to udaje?
Wielu moim czytelnikom wydaje się, że ponad dwunastoletni związek z Mrówkiem jest oznaką zdrowych relacji między nami. Niestety, nic bardziej mylnego - wciąż tak nie jest.
Nasz związek od samego początku był bardzo burzliwy. Rozstań nie byłabym w stanie zliczyć na palcach dwóch rąk. Choć teraz kłótnie, bluzganie na siebie, wyzywanie się od najgorszych, trzaskanie drzwiami i ciche nie dni, a tygodnie, zdarzają się coraz rzadziej, to wciąż nie jest to dojrzała relacja. Większość winy oczywiście leży po stronie osoby zaburzonej, czyli po mojej.
Mam ogromne problemy z bliskością. Co znamienne dla osoby z osobowością z pogranicza, cierpię na silny konflikt wewnętrzny na linii potrzeba bliskości - lęk przed nią. Kocham Mrówka, jest mi najbliższą osobą i nie wyobrażam sobie życia bez niego. Nie chciałabym być ani sama, ani z kimś innym. To jest mężczyzna, z którym pragnę spędzić resztę życia. A mimo wszystko w afekcie nienawidzę go i obwiniam o całe zło tego świata.
W naszym życiu nie ma bliskości emocjonalnej ani fizycznej. Mam ogromny problem z seksem, który kojarzy mi się z czymś złym, brudnym, obrzydliwym. Zaczęłam rozmawiać na ten temat z terapeutą, co jest już ogromnym postępem, bo wcześniej paraliżował mnie lęk na samo słowo "seks " i nie byłam w stanie niczego z siebie wydusić. Gdy terapeuta zaczynał ten temat, byłam zła, przerażona i chciałam uciec z gabinetu. Zupełnie zamykałam się w sobie i do końca sesji już milczałam.
Wierzę jednak, że możliwe jest stworzenie zdrowych relacji z partnerem przy zaburzeniu osobowości borderline, ale wiem, że potrzeba do tego długiej i ciężkiej pracy nad sobą pod okiem dobrego specjalisty.
Jak sobie radzisz na co dzień?
To zależy. Jeśli jestem w formie, radzę sobie bardzo dobrze. Pracuję zawodowo, piszę, czytam i podejmuję wiele innych aktywności. Wtedy świat jest piękny, życie najcenniejsze, a ja niemal nieśmiertelna. Potrafię po 12 godzin siedzieć przed komputerem.
Najpierw pracuję, a potem piszę książki, odpowiadam na pytania do wywiadów lub robię coś innego związanego z pisarstwem. Chodzę na zakupy, gotuję obiad. Potem jeszcze czytam, a wieczorem oglądamy z Mrówkiem film lub serial. A kiedy budzę się z samego rana, jestem gotowa na kolejny intensywny dzień. Nie potrafię wtedy bezczynnie odpoczywać, bo mam wrażenie, że marnuję cenny czas. Jednak mimo wyśmienitego nastroju nie spotykam się z nikim. Oprócz Mrówka nie mam żadnych przyjaciół ani znajomych, z którymi mogłabym wyskoczyć choćby do baru na piwo.
Utrzymuję jedynie bezpieczne dla mnie internetowe znajomości. Kiedy zaś jestem w kryzysie, zupełnie sobie nie radzę. Śpię po kilkanaście godzin na dobę, cały czas jestem zmęczona i uciekam w sen. Nie mam siły wstać, by siąść do pracy. Nie piszę, nie czytam. Trudno jest mi się nawet skupić na oglądaniu czegokolwiek. Każda aktywność sprawia mi ogromny problem i jest wyczerpująca. Wydawałoby się, że wręcz ponad moje możliwości. Wtedy zazwyczaj zagrażam swojemu życiu i zdrowiu.
Marzę o tym... choć nie, właściwie jestem przekonana, że za jakiś czas dojdę do takiego momentu w terapii, że te zjazdy nie będą tak duże i niebezpieczne. Muszę nauczyć się pamiętać o istnieniu innych stanów emocjonalnych niż aktualne samopoczucie. Bo gdy jest dobrze, zawsze było i zawsze będzie wspaniale. Kiedy zaś mam dekompensację depresyjną, wydaje mi się, że nigdy nie czułam i nie będę czuć się dobrze. Że moje życie to jedna wielka udręka i cierpienie. A jedyne, co może uśmierzyć ten ból, to śmierć.
Opowiesz coś o swoich książkach? Zacznijmy od autobiograficznego Młodego boga.
Historia cyklu Młody bóg z pętlą na szyi ma swój początek w roku 2014, gdy podjęłam próby rozpoczęcia leczenia. Na oddziale zamkniętym cały czas chodziłam z zeszytem i na bieżąco spisywałam wszystko, co pomyślałam i poczułam - swoje reakcje na sytuacje na oddziale, słowa specjalistów oraz innych pacjentów. Moją ambicją było, żeby jak najdokładniej oddać moje życie wewnętrzne. I myślę, że to się udało. Psychiatryk jest autentycznym dziennikiem ze szpitala psychiatrycznego. I rozpoczyna cykl trzech, jak dotąd, książek.
Druga część to Terapia u Doktorka będąca wspomnieniami z pierwszej psychoterapii indywidualnej w nurcie psychodynamicznym. Terapia ta trwała dziewięć miesięcy, obejmowała 27 spotkań i została przeze mnie zakończona za pomocą SMS-a. Co takiego zrobił tytułowy Doktorek, że tak gwałtownie zakończyłam współpracę z nim? Dużą wartością tej pozycji są z pewnością moje komentarze naszych dialogów, które oczywiście nie zostały wypowiedziane na głos.
Część trzecia, Samobójstwo na raty, to dziennik, który prowadziłam w latach 2007 ? 2014. Ten tom kończy się pierwszymi konsultacjami u psychoterapeuty, czyli w miejscu, gdzie zaczyna się druga część cyklu. Samobójstwo na raty jest świadectwem ogromnego cierpienia, ale i wielkiej woli życia. Jest to pozycja, która z pewnością dostarczy głębszej wiedzy o moim życiu, dynamice rozwoju związku z Mrówkiem czy wewnętrznej walce z sobą o rozpoczęcie leczenia.
A reszta?
Czwartą pozycją autobiograficzną jest Borderline. Autoterapia, czyli o sprawach poważnych z solidną dawką autoironii. Jest ona zupełnie inna niż cykl Młody bóg. Trylogia bowiem jest zapisem moich myśli, emocji w skali jeden do jednego. To tak, jakby ktoś wszedł do mojej głowy i zarejestrował to, co się w niej dzieje. Borderline. Autoterapia jest z kolei okraszona dużą dozą autoironii i nierzadko humoru.
Podzielona jest na 14 sesji autoterapeutycznych, w których uczestniczą trzy bohaterki: Pani Psycholog, Mrówczyńska - pacjentka i Autorka. Postacie te są personifikacjami rozbicia mojego życia i dialogu wewnętrznego na trzy role. Tym sposobem otrzymałam trzy części siebie: zdrową, zaburzoną i sarkastycznie komentującą wszystko, krytyczne superego. Każda sesja porusza inny problem, np.: autoagresję, nałogi, myśli samobójcze, bliskość, złość, konflikt z rodzicami czy pustkę.
Pierwszą wydaną pozycją beletrystyczną mojego autorstwa jest Uśpiona. Który to wariant rzeczywistości? To mroczny i brutalny thriller psychologiczny dziejący się na kilku płaszczyznach czasowych. Lękliwa i uciekająca przed oprawcami Majka; pragnąca niezależności Jagoda - córka wysoko postawionego polityka; Andrzej, który zabił własnego ojca - oprawcę; początkujący Redaktor, próbujący dotrzeć do prawdy; bezwzględny Komisarz policji, będący na usługach prokuratora PRL; i wreszcie on - wplątany w życie wszystkich bohaterów prokurator Bromski o zapędach pedofilskich, który stworzył całą sieć wzajemnych powiązań. Ale co doprowadziło do tego, że jest tak brutalnym psychopatą? I w końcu: który wariant rzeczywistości okaże się tym prawdziwym? Drugim napisanym przeze mnie thrillerem psychologicznym jest Bestseller. W pułapce. Jest on jeszcze brutalniejszy od Uśpionej. Opowiada losy seryjnego, psychopatycznego mordercy. Książka na razie leży w szufladzie i dojrzewa.
Obecnie pracuję nad trzecim thrillerem pt. Dwa słowa. Jestem na etapie korekty autorskiej. Historia zainspirowana jest rzeczywistym uczuciem, jednak losy bohaterów zostały zmyślone. Książka ta próbuje odpowiedzieć na pytanie, do czego może doprowadzić nieszczęśliwa, obsesyjna miłość.
Skąd pomysł akurat na pisanie?
Odpowiem górnolotnie - to nie ja wybrałam pisanie, ale ono mnie. Robiłam to praktycznie, odkąd nauczyłam się tej czynności. Pierwszy wiersz napisałam na Dzień Matki, mając bodajże osiem lat. Właściwie od najmłodszych lat pisałam, szczególnie poezję (stworzyłam ponad tysiąc wierszy) i opowiadania.
Pierwszą książkę napisałam w 27 roku życia. Był to właśnie dziennik ze szpitala psychiatrycznego pisany na bieżąco podczas hospitalizacji. Później była Borderline. Autoterapia, czyli o sprawach poważnych z solidną dawką autoironii. Wydałam też kolejne dwie części Młodego boga z pętlą na szyi, aż w końcu nadszedł czas na pierwszą książkę beletrystyczną. Teraz już na dobre zajęłam się pisarstwem fabularnym, porzucając pozycje autobiograficzne (przynajmniej na jakiś czas).
Pisanie jest sensem mojego życia. Sprawia, że rano chce mi się wstać. Że chętnie idę spać, by jak najszybciej się obudzić i móc znowu to robić. Zdaniem mojego terapeuty pisarstwo uratowało mi życie i gdybym nie zajmowała się nim, pewnie już dawno bym się zabiła. To jest moja największa pasja, ale pełni również funkcję autoterapeutyczną. I nie mam na myśli samych tytułów autobiograficznych. Beletrystyka również świetnie potrafi rozładować emocje. Dlatego Uśpiona. Który to wariant rzeczywistości? oraz niewydany jeszcze Bestseller. W pułapce są tak brutalne. Jest we mnie wiele tłumionej latami złości i agresji. A nic tak nie rozładowuje napięcia, jak pobicie bohatera w swojej książce. Nawet na śmierć. Przecież w następnym rozdziale zawsze może się okazać, że jednak przeżył, tylko tracąc przytomność. Nie krzywdzę tym nikogo, więc jest to jak najbardziej akceptowany społecznie sposób na wyrażanie swojej złości.
Tak że naprawdę serdecznie polecam tę formę aktywności każdemu! Nawet gdyby miało to być tylko pisanie do szuflady.
Gdybyś miała udzielić nam jakiejś dobrej rady od Ciotki Anki, to co by to było?
Żyjcie, uczcie się cieszyć z życia i jeśli tego wymaga Wasz stan, leczcie się ? to naprawdę nie jest powód do wstydu! Podjęcie trudów psychoterapii jest oznaką odwagi i odpowiedzialności. To prawda, że zaburzenia nie są naszą winą, ale mimo wszystko jesteśmy odpowiedzialni za siebie, swoje życie i zachowania. A sama terapia może okazać się niezwykłą przygodą, podczas której możemy odkryć, kim naprawdę jesteśmy.
Osoby z osobowością z pogranicza mają problemy z jasnym definiowaniem własnych preferencji, celów oraz własnego JA. Mądry i doświadczony terapeuta pomoże nam się tego dowiedzieć.
Nie bójcie się spełniania marzeń. Pamiętajcie, że wszystko jest w Waszych rękach. Bycie szczęśliwym, realizowanie i spełnianie się jest z tym zaburzeniem jak najbardziej możliwe. Nie jesteśmy skazani na wieczną pustkę, poczucie chaosu i cierpienie. Możemy żyć tak, jak sobie wymarzymy, i przede wszystkim naprawdę możemy ŻYĆ!
Pamiętajmy także, że jesteśmy sobą (choćbyśmy w danej chwili nie potrafili zdefiniować własnej tożsamości), a nie diagnozą. Diagnoza określa tylko zestaw naszych cech i problemów, ale nie definiuje nas jako ludzi.
Jeszcze słówko do specjalistów - nie unikajcie diagnozowania zaburzenia borderline. Aby skutecznie się leczyć, trzeba najpierw wiedzieć, z czym ma się do czynienia. Nie rezerwujcie tego rozpoznania dla najtrudniejszych pacjentów. To nie łatka, którą się krzywdzi. Nie obawiajcie się zaszufladkowania Waszego pacjenta. To nie diagnoza jest problemem, ale jej stygmatyzacja. Myślę, że musimy zrobić wszystko, aby edukować społeczeństwo i samych zaburzonych. Niedopuszczalne jest, abyśmy w oczach innych byli "bordercami ".
Jestem przekonana, że należy zorganizować uświadamiające kampanie społeczne, jak w przypadku choćby depresji, która kiedyś też była tematem tabu, a teraz przyznanie się do tej choroby jest bardziej akceptowalne społecznie. Stygmatyzacja wynika z niewiedzy i jest bardzo krzywdząca. Często sprawia, że osoba zmagająca się z osobowością z pogranicza nie dostaje trafnej diagnozy, a co za tym idzie, jeśli nie uniemożliwia, to utrudnia jej podjęcie właściwego leczenia.
Ten artykuł nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Skomentuj artykuł
Hej! Wiele osób zastanawia się, jak do mnie mówić. Chyba trochę zbija ich z tropu to zgrubienie, którym podpisuję swoje książki.
Spieszę zatem z wyjaśnieniem. "Anka Mrówczyńska" to mój pseudonim artystyczny. Jego źródło sięga do pierwszego bloga, którego prowadziłam w latach 2007 - 2014. Pisałam tam jako "mrówka" - od pasji przyjaciela, który nagle mnie opuścił.
Po jakimś czasie od mrówki stworzyłam nazwisko Mrówczyńska, a imię Anka? Bardzo podoba mi się to zgrubienie. I tak właśnie powstał pseudonim Anka Mrówczyńska. Najbardziej lubię, gdy mówi się do mnie Anka. Jeśli chodzi o zdrobnienie, bardzo podoba mi się Anula.
Czy możesz się przedstawić w kilku zdaniach?
Urodziłam się wiosną 1987 r. Jestem absolwentką klasy dziennikarskiej. Studiowałam filozofię oraz pedagogikę, jednak przez swoje zaburzenia naukę na obu kierunkach przerwałam.
Kiedyś byłam początkującą poetką, dziś jestem aspirującą pisarką. Od 17 lat jestem wegetarianką. Ludzie pytają mnie, jak mogę nie jeść mięsa tyle czasu. A dla mnie to oczywiste - nie mogłabym przełknąć zwłok braci mniejszych. Jestem intuicjonistką, pacyfistką oraz, ku rozpaczy Mrówka, Piotrusiem Panem. Żyję w świecie marzeń, często uciekając w życie wewnętrzne swoich przeżyć i myśli, które puszczam jak statki i obserwuję, dokąd popłyną. Nie ograniczam ani ich, ani siebie. Najbardziej cenię sobie wolność i ciszę. Lubię śmiać się do słońca, wdychać noc i tańczyć w wiosennym deszczu. Marzę o nieśmiertelności i pisaniu do końca świata.
Zdecydowana większość osób zapewne o mnie nie słyszała i zastanawia się, dlaczego przeprowadzasz ze mną wywiad. Otóż wydałam cztery autobiograficzne książki o zaburzeniu osobowości borderline, które, nieskromnie dodam, zdobyły uznanie w profesjonalnym środowisku psychologiczno-psychiatrycznym, były recenzowane i polecane w czołowych portalach i magazynach branżowych oraz zostały wydane pod patronatem m.in. magazynu psychologicznego "Charaktery ".
Kiedy dostałaś diagnozę borderline?
Powiem tak: dostałam ją zdecydowanie za późno. Że coś jest ze mną nie tak, wiedziałam od jakiegoś 14 roku życia. To wtedy zaczęłam pić. Gdy miałam 12 lat, zmarła moja babcia. Gdy miałam rok więcej, mama ciężko zachorowała - na nowotwór. Było realne ryzyko, że może umrzeć. Rodzina doszła do wniosku, że niepowiedzenie mi o chorobie mamy będzie dla mnie dobre. Niestety, mylili się. Skutek tego był taki, że oprócz martwienia się o mamę doszło do tego poczucie lęku, niepewności, osamotnienia i utrata poczucia bezpieczeństwa.
Nie przeżywałam tych trudnych emocji razem z dorosłymi. Byłam z nimi sama. To nieprawda, że nie mówiąc dziecku o problemach, chronimy je. Dzieci doskonale wyczuwają, że coś jest nie tak. Ja ze swoimi trudnymi emocjami byłam sama. Sama musiałam sobie z nimi radzić i nie uczyłam się ich rozpoznawania oraz regulacji.
Po alkohol sięgnęłam w wieku 14 lat, gdyż nie mogłam już sobie poradzić z bólem wewnętrznym. Po roku picia także i to przestało działać. Mając 15 lat, zaczęłam się więc okaleczać.
Po kolejnym roku zaczęłam nadużywać i przedawkowywać leki. Całą pierwszą klasę ogólniaka byłam pod wpływem efedryny. Brałam ją dzień w dzień jakieś dziesięć miesięcy. Mając 17, lat podjęłam pierwszą próbę samobójczą.
Jakiś czas później, nie mogąc znieść cierpienia psychicznego, zaczęłam szukać informacji na temat jego możliwych źródeł. Wtedy po raz pierwszy spotkałam się z terminem borderline. Po przeczytaniu kryteriów diagnostycznych doznałam olśnienia. Uznałam, że to może być to zaburzenie. Pierwszy raz do psychologa udałam się na wakacjach, po zakończeniu liceum. Miałam 19 lat i chciałam wreszcie coś ze sobą zrobić, bo wiedziałam, że od października zaczynam studia i mogę sobie nie dać rady.
Pani psycholog (nie była terapeutką) w poradni studenckiej zbagatelizowała mój stan. Udzielała mi takich porad, jak: "skoro próbuje się pani zabić, to proszę przestać to robić". Eureka! Że też sama na to nie wpadłam... Według niej problemy w domu były moją winą, bo nie wychowałam sobie rodziców. Przerwałam spotkania z nią po jakichś dwóch - trzech miesiącach, gdy powiedziałam jej o silnych myślach samobójczych i nasilonej autoagresji, a ona to zbagatelizowała po raz kolejny i wyznaczyła termin następnej wizyty za trzy tygodnie.
Pamiętam, że wyszłam od niej załamana. Nie tylko rodzice unieważniali moje emocje i problemy, ale i specjalista. Usiadłam na ławce przed poradnią i płakałam rzewnymi łzami. Długo płakałam i nie mogłam się uspokoić. Kilka miesięcy później zdecydowałam się na wizytę u psychiatry. Zapisał mnie Mrówek. Opowiedziałam lekarce o wszystkim, jak na spowiedzi. Jaka była jej reakcja? Podobna jak psycholog. "Próbuje się pani zabić? To proszę przestać. Tnie się pani? Ale nie wali głową w ścianę? Oo, to nie jest z panią tak źle ". Przepisała mi paczkę najmniejszej dawki mianseryny, tylko dlatego, że się uparłam, że potrzebuję czegoś, bo inaczej się zabiję. Co dodała na koniec wizyty? Że nie widzi potrzeby, żebym do niej wracała.
Mając 21 lat, trzy dni przed kolejną próbą samobójczą, zgłosiłam się do poradni zdrowia psychicznego z powodu znacznego pogorszenia stanu psychicznego i myśli samobójczych. Psychiatra stwierdziła, że podejrzewa u mnie problemy osobowościowe, jednak nie jest kompetentna w tym zakresie i musi skonsultować się z koleżanką po fachu. Miałam do niej wrócić bodajże za tydzień, ale już nie zdążyłam. Powiesiłam się bowiem po raz drugi. Tym razem pasek nie pękł.
Po pobycie na intensywnej terapii i śpiączce farmakologicznej trafiłam na 15 dni na obserwację na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego. Zrobiono mi test MMPI-2. Kiedy po latach wzięłam ze szpitala odpis dokumentacji medycznej, w "Karcie pacjenta w ujęciu psychologicznym " były wyniki testu. Prawie zupełnie wyczerpywały one kryteria diagnostyczne osobowości chwiejnej emocjonalnie, typ borderline, natomiast diagnoza w karcie pacjenta brzmiała: zaburzenia bierno-agresywne z elementami schizoidalnymi. Na wypisie wpisano mi jedynie diagnozę bierno-agresywnych zaburzeń. W zaleceniach dostałam psychoterapię indywidualną, jednak stwierdziłam, że skoro jedyne, co mi dolega, to bierna agresja - nie potrzebuję leczenia.
Kolejne lata męczyłam się z autoagresją, autodestrukcją, cierpieniem i silnymi, nawracającymi myślami samobójczymi. Myślałam, że po prostu taka już jestem - skazana na wieczne cierpienie i nienawiść do życia, że nikt i nic nie jest w stanie mi pomóc.
Pod koniec 2013 r. byłam w tak złym stanie, że nie potrafiłam już dłużej sobie ze sobą radzić. Postanowiłam po raz kolejny spróbować podjąć leczenie, lecz wtedy zderzyłam się z rzeczywistością NFZ. W grudniu podjęłam pracę, jednak etat i ubezpieczenie dostałam dopiero w styczniu. Wtedy zaczęłam poszukiwania psychoterapeuty. Niestety, przez kolejne miesiące odbijałam się od drzwi do drzwi w różnych placówkach ochrony zdrowia psychicznego. Dopiero w kwietniu, po kolejnych próbach samobójczych, udało mi się trafić na oddział dzienny leczenia nerwic, który był odpowiedni także dla osób z zaburzeniami osobowości.
Już w lutym dostałam wstępną diagnozę borderline. Potem jeszcze kilka razy słyszałam, że zapewne diagnoza wstępna się potwierdzi. Po dziewięciu dniach terapii zostałam przeniesiona na całodobowy oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego, gdyż bezpośrednio zagrażałam swojemu zdrowiu i życiu. Tam, po blisko sześciotygodniowej hospitalizacji, dostałam wypis z diagnozą umiarkowanego epizodu depresji, a jako schorzenie współistniejące wpisano mi osobowość chwiejną emocjonalnie, typ borderline.
Zatem ostatecznie diagnozę zaburzenia z pogranicza dostałam pod koniec maja 2014 r., czyli po 13 latach ogromnych cierpień, problemów, stwarzania zagrożenia dla swojego zdrowia i życia. Po wyjściu ze szpitala podjęłam indywidualną terapię psychodynamiczną, w której jestem do dziś.
Czy zmagasz się z czymś jeszcze?
Cierpię na borderline z dekompensacjami głównie depresyjnymi, zdiagnozowano mi również zaburzenia bierno-agresywne z elementami schizoidalnymi. Oprócz tego mam ogromny problem z fobią społeczną, autoagresją, autodestrukcją i tendencjami samobójczymi. Życie utrudniają również najróżniejsze lęki i objawy nerwicowe z atakami paniki. Moja pamięć bardzo szwankuje, może dlatego próbuję zapisać swoje życie...
Jaka była twoja pierwsza reakcja?
Pierwsza reakcja? Ulga. Zdecydowanie poczucie ulgi, bo wiele lat bagatelizowano mój stan i problemy. Co prawda przekazywano mi informację, że mam zaburzenia osobowości, jednak robiono to w tak lekceważący sposób, jakby chodziło o katar.
Często słyszałam, że to, co mi dolega, to "tylko problemy osobowościowe ", "jedynie nieumiejętność regulacji emocji ". Gdy kilka razy próbujesz się zabić i od kilkunastu lat potwornie cierpisz, nie wiesz, kim jesteś, co lubisz i jakie masz preferencje, męczy cię nadużywanie alkoholu i tabletek, autodestrukcja, autoagresja, a myśli samobójcze to jedyne, co nie opuszcza cię od lat, takie słowa bolą i sprawiają, że tracisz zaufanie do specjalistów. Więc gdy w końcu potwierdziły się moje przypuszczenia, że cierpię z powodu osobowości z pogranicza, poczułam ogromną ulgę. W końcu wiedziałam, co mi dolega, i jeszcze bardziej zapragnęłam podjąć leczenie.
Jaka była reakcja twoich bliskich?
O tym, że się leczę i cierpię na BPD, jako pierwszej powiedziałam cioci, siostrze ojca. Bardzo się zmartwiła, gdy opowiedziałam jej o swoich doświadczeniach, pobycie na oddziale zamkniętym. Jednak z drugiej strony, tak jak się spodziewałam, również się ucieszyła, że w końcu podjęłam leczenie, na które namawiała mnie od lat. Przyznam szczerze, że pomogła mi finansowo w terapii, ponieważ uczęszczałam na nią prywatnie.
Powiedzenie cioci o moich problemach skutkowało tym, że znów się do siebie zbliżyłyśmy. Od małego byłam z nią bardzo blisko. Spowodowane to było faktem, że ciocia dużo ze mną rozmawiała i traktowała mnie jak partnera do rozmowy. Niczego mi nie narzucała, tylko pytała mnie o zdanie.
Z rodzicami sprawa była nieco bardziej skomplikowana. Od kilkunastu lat miałam z nimi poważny konflikt. Od początku okresu dojrzewania przestałam im mówić o swoich problemach. Ukrywałam to wszystko, co się ze mną działo. Nie mieli pojęcia o nadużywaniu leków, cięciu, próbach samobójczych (oprócz tej przez powieszenie w 2008 r.). Cierpiałam z tego powodu. Czułam potrzebę bliskości z nimi, ale nie potrafiłam im zaufać.
Po prawie roku psychoterapii u pierwszego terapeuty (którą przerwałam za pomocą SMS-a po dziesięciu miesiącach - wspomnienia z tej terapii zostały opisane w drugiej części cyklu Młody bóg z pętlą na szyi) podjęłam decyzję o napisaniu do nich długiego listu. Pisałam go wiele dni, z perspektywy nienarodzonego jeszcze dziecka. Zaczyna się on słowami: "Mamusiu i Tatusiu, jest początek kwietnia i jestem u Mamusi w brzuchu". Wskazałam w nim błędy wychowawcze, które popełnili, oraz to, jak wpłynęły one na mnie i jakie konsekwencje mają w dorosłości. Wysłałam go e-mailem w swoje 28 urodziny.
Następnego dnia otrzymałam odpowiedź. Rodzice przeprosili i przyznali, że nie mieli pojęcia, jak bardzo cierpię. Wtedy wysłałam im do przeczytania pierwszą część Młodego boga z pętlą na szyi, czyli Psychiatryk. Byli wstrząśnięci tym, co przeżyłam.
Nigdy nie zapomnę tego, jak spotkaliśmy się (byłam wraz z narzeczonym) z nimi po raz pierwszy po wysłaniu listu. Wyszłam przed dom zapalić. Podszedł do mnie ojciec ze łzami w oczach i drżącym głosem zapytał, czy mu kiedyś wybaczę. Zapewniłam go, że już dawno wybaczyłam. Teraz nasze relacje są cieplejsze. Nie ukrywam już przed nimi tak zawzięcie swojego stanu i problemów. Jestem bardziej otwarta. Decyzja o wysłaniu tego listu była bardzo trudna, ale jej nie żałuję.
Czy to normalne, że osoba z borderline nie chce pomocy zarówno bliskich, jak i fachowej?
Myślę, że tak. Przynajmniej ja tak miałam. Z jednej strony zamęczałam przyjaciół swoimi jazdami i opowiadaniem o tym, jak mi źle, ale z drugiej nie chciałam słyszeć o profesjonalnej pomocy. Rodzina i Mrówek długo mnie na to namawiali, całe lata, ale ja byłam od wszystkich mądrzejsza. Dlaczego? Z jednej strony uważałam, że sama sobie świetnie poradzę. Przecież czytałam tyle fachowych książek, a mój wgląd w siebie i swoje problemy był spory.
Po pierwsze, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że samemu nie da się poprowadzić własnej terapii. Po drugie, nie miałam zaufania do specjalistów - rozczarowali mnie wiele razy. Po trzecie, uważałam, że nie zasługuję na pomoc. Że nikt mi jej nie udzieli, nie będzie w stanie, bo mnie nie da się pomóc. Jestem skazana na wieczne cierpienie. Po czwarte, nieuświadomiony lęk przed zmianą uniemożliwiał mi podjęcie leczenia. Mimo ogromnego cierpienia ten stan, w którym trwałam, był mi doskonale znany. A jak wiadomo, lepsze wydaje nam się to, co jest znane, mimo że dostarcza bólu, niż to, co nieznane.
Krótko mówiąc, jednymi z głównych czynników determinujących odrzucanie pomocy są wyparcie, zaprzeczenie i lęk przed zmianą.
Jak znieść siebie i swoje emocje, a konkretnie - jak ty to robisz na co dzień?
Psychoterapia i farmakoterapia sprawiły, że moje stany emocjonalne zazwyczaj nie są już tak bardzo intensywne jak kiedyś. Także o wiele łatwiej jest je znosić. Kiedy zaczynają się intensyfikować i stają się trudne do wytrzymania, staram się zatrzymać i przyjrzeć sobie oraz swoim emocjom. Przeanalizować je. Pomocne bywają również SMS-y do terapeuty i psychiatry. Czasem umawiam się na dodatkową sesję lub wizytę u lekarza, by omówić swój stan i opracować plan działania.
Wciąż jednak się zdarza, że wkręcam się w spiralę negatywnych emocji i płynę, zagłębiając się w kryzys, zamiast zrobić coś, co mnie zatrzyma i pozwoli się podnieść. Tu jeszcze dużo pracy przede mną, jednak jest o niebo lepiej niż wcześniej.
Jak przebiegła rozmowa z Mrówkiem o borderline? Jak podeszłaś do tego tematu? Jak rozmawiałaś?
Nie musiałam mu tego w żaden sposób przekazywać. To on przekazał diagnozę mnie. Gdy byłam w szpitalu psychiatrycznym, zastanawiałam się, jaką diagnozę dostanę. Podczas jednej z rozmów z psycholog Mrówek zapytał ją, z jaką diagnozą mnie wypiszą. Powiedziała mu wtedy, że jako rozpoznanie wpiszą epizod depresji umiarkowanej. Natomiast jeśli chodzi o zaburzenia osobowości, będzie to osobowość chwiejna emocjonalnie, typ borderline, jako jednostka współistniejąca. Oczywiście Mrówek nie był tak obeznany z tematem zaburzeń jak ja. Wiele mu tłumaczyłam. Teraz jest niemal równie świadomy mojego zaburzenia jak ja.
Czy byłaś odtrącana w środowisku np. pracy/na studiach/wśród znajomych i jak sobie radziłaś?
Oj, tak. Już w przedszkolu nie byłam lubiana i nie miałam za wielu kolegów i koleżanek. Raczej bawiłam się sama. W podstawówce kolegowałam się tylko z innymi zepchniętymi na margines, co roku mając inną koleżankę. Czułam się bardzo samotna. Z jednej strony pragnęłam bliskości rówieśników, ale z drugiej unikałam jej. Już wtedy bliskość wydawała mi się zagrażająca. Codziennie wracałam do domu z płaczem, że nikt mnie nie lubi i nie chce ze mną rozmawiać ani się bawić. Pamiętam, że mama kilka razy rozmawiała na ten temat z wychowawczynią w nauczaniu początkowym. Oczywiście nic to nie dało. Nie mogło dać, bo przecież nie da się zmusić dziecka, żeby kogoś polubiło. W klasach 4 - 6 niby miałam znajomych, jednak byłam bardzo naiwna. Była taka dziewczyna... chodziłam z nią do grupy w przedszkolu, potem do klasy w szkole. Mieszkała w bloku naprzeciwko. Wielokrotnie zdarzały się sytuacje, kiedy to umawiała się ze mną na zabawę na podwórku. Jednak nie przychodziła. Za każdym razem łatwowiernie przychodziłam na miejsce spotkania i czekałam. Oczywiście się jej nie doczekując. Kiedy dzwoniłam domofonem, zazwyczaj odbierała jej mama i mówiła, że poszła gdzieś z koleżankami. Czułam się wtedy okropnie - jak nic niewarty śmieć, zero, na które nie warto nawet splunąć. Jednak zawsze przychodziłam na miejsce spotkania. Choćby nie wiem co...
Na początku gimnazjum trafiłam do grupki popularnych w szkole dziewczyn. Łudziłam się, że mnie lubią i jesteśmy przyjaciółkami. Jednak prawda była taka, że mnie wykorzystywały. Tak naprawdę przyjaźniłam się tylko z chłopakami. Wolałam ich towarzystwo. Jednak najbezpieczniejszymi relacjami były dla mnie już wtedy znajomości internetowe.
Wszystko zmieniło się w liceum. Przynajmniej takie miałam wrażenie. Nauczyciele byli tolerancyjni i nie przeszkadzała im ubierająca się alternatywnie młodzież. Na przykład moja dobra koleżanka chodziła w spódniczce uszytej z firmowej zasłonki PKP, którą przywłaszczyła sobie z jakiegoś pociągu. A ja? Cała na czarno, w glanach, długim płaszczu ze skóry ekologicznej, z bransoletką samodzielnie zrobioną ze stępionych żyletek, agrafkami w uszach, krastą z purpurowych włosów i obrożą z długimi ćwiekami. Jednak czułam się akceptowana. Nie tylko przez kadrę pedagogiczną, alei rówieśników. Ludzie z klasy ze mną rozmawiali, byłam do nich zapraszana, chodziliśmy do barów w piątkowe wieczory. Nie byłam przyzwyczajona do takiego stanu rzeczy.
Jednak wszystko znów zmieniło się na studiach. Znów zaczęłam się izolować. Nie chciałam z nikim rozmawiać ani się zapoznawać. Na roku krążyły plotki, że mam ciężką depresję - wiem, bo dotarły one do mnie. Miałam różne jazdy - na zajęciach miałam ochotę uciekać z sali, bo wydawało mi się, że wszyscy wiedzą o mojej autoagresji, że potrafią czytać moje myśli. Lub odwrotnie, że wtłaczają swoje myśli do mojej głowy.
W obu pracach fizycznych, które podjęłam kilka lat temu i wytrzymałam w każdej z nich trzy miesiące, również byłam wyizolowana. Nie wiedziałam, o czym rozmawiać ze współpracownikami. Czułam, że tam nie pasuję.
Teraz pracuję zdalnie, z domu. Mam superszefa, z którym jestem w koleżeńskich stosunkach, choć rozmawiamy tylko na czacie, ani razu do siebie nie dzwoniliśmy ani nie widzieliśmy się na oczy. I tak jest dla mnie lepiej, bezpieczniej.
Jak odbierasz rzeczywistość?
Prawdę mówiąc, rzeczywistość wciąż odbieram dychotomicznie. Świat jest albo biały, magiczny, wspaniały (gdy jestem w formie), albo czarny, nieprzyjazny, zagrażający, ekspansywnie wdzierający się w moje wnętrze, przynoszący tylko ból, cierpienie i śmierć (gdy jestem w kryzysie).
Wydaje mi się, że nie odbieram realnej rzeczywistości, o ile, wchodząc w dyskurs filozoficzny, istnieje coś takiego jak realność, bo każdy z nas odbiera świat subiektywnie. Jednak mam wrażenie, że patrzę na niego przez tak silny filtr emocjonalny, iż umyka mi realizm. Choć z drugiej strony, chyba wolę taką percepcję. Mam artystyczną duszę i dzięki temu mam jeszcze większe poczucie wyjątkowości, co, tak na marginesie, jest częste u osób z BPD.
Mimo swojego wieku, a powoli dobijam do wieku Chrystusowego, nie zatraciłam dziecięcej ciekawości, bogatej wyobraźni i życia wewnętrznego, trwania w świecie marzeń i wyobrażeń. Świadomość pędu ku życiu i wzrostowi, które obserwuję wiosną i latem, przepełnia mnie radością i poczuciem niezwykłości bytu. Często mam ciarki na ciele, gdy pomyślę sobie o pięknie świata.
Z drugiej strony, potrafię mieć myśli samobójcze przez świadomość chociażby wojen, nawet tych sprzed stuleci. Kiedy byłam w liceum, do szkoły chodziłam na piechotę. Prawie cztery kilometry w jedną stronę. Słuchawki w uszach i podziwianie tego, co dookoła. Wtedy czułam i myślałam wierszem. I mimo ogromnego bólu wewnętrznego potrafiłam znaleźć piękno i niezwykłość we wszystkim. Potrafiłam godzinami patrzeć na przedmioty codziennego użytku i zachwycać się ich barwą, kształtem, fakturą.
Kiedy jednak miałam kryzys, wydawało mi się, że wszyscy i wszystko chce mnie skrzywdzić. Bałam się stanąć plecami do mamy, gdy trzymała nóż w ręce. Obawiałam się wtedy, że wbije mi go w plecy. Po pierwszej hospitalizacji oskarżałam wszystkich bliskich, że chcą mnie zamknąć w psychiatryku. Zatem jak widać, moje odbieranie rzeczywistości jest bardzo różne, często skrajne i zdeterminowane stanem emocjonalnym.
Czy jako jeden z objawów wymieniłabyś silne napady złości?
Złość to jest coś, co w dzieciństwie musiałam tłumić. Nie była ona bowiem akceptowana przez moją rodzinę. Z lęku przed odrzuceniem, opuszczeniem i utratą jej miłości nauczyłam się ukrywać swoje negatywne emocje, a w szczególności złość.
Zdarzało się, że gdy byłam nieposłuszna, matka udawała, że dzwoni do domu dziecka, by mnie zabrali, lub byłam nazywana niewdzięczną i mówiono mi, że powinnam się wstydzić, bo mam kochających rodziców, których inni powinni mi zazdrościć. Wypierałam więc tę złość i nie odczuwałam jej, wmawiając sobie, że jej we mnie nie ma.
Ona jednak była i przez całe lata się we mnie kumulowała. Nie przeżywałam jej, lecz odreagowywałam ją, choćby za pomocą autodestrukcji, w tym autoagresji, czy niszczeniem tego, co dla mnie dobre, czy bierną agresją, przejawiającą się np. obrażaniem, wycofywaniem z relacji lub uporczywym milczeniem.
Z czasem było we mnie tyle złości, że przekształcała się ona w agresję i zaczęłam wybuchać. Jednak zawsze tylko przy Mrówku w zaciszu czterech ścian mieszkania. Napady tej złości były tak silne, że miałam wrażenie, że zaraz eksploduję lub zrobię krzywdę sobie albo jemu. Nie panowałam nad sobą, mogłam bić - zabić. W silną złość potrafię wpaść też np. w sklepie, kiedy ludzie chodzą po markecie jak lunatycy. Mam ochotę ich rozszarpać.
Wciąż nie nauczyłam się panować nad napadami złości, choć jest nieznacznie lepiej. Nie jestem już tak impulsywna, częściej myślę o konsekwencjach swoich działań, dzięki czemu nie pocięłam się od stycznia.
Jak znieść samego siebie i frustracje w gorsze dni?
Jest to bardzo ważne, ale jednocześnie trudne pytanie. Niestety, muszę Was rozczarować, bo mimo kilku lat terapii i ogromnej samoświadomości wciąż nie znalazłam na nie odpowiedzi. Zupełnie nie mam do siebie cierpliwości, gdy mam gorsze dni, i moją tendencją, przymusem wręcz, jest chęć karania się za to.
Wtedy gardzę sobą i nienawidzę siebie. Na pewno pomaga mi poinformowanie o tym SMS-owo terapeuty, który czasem napisze coś, co mnie podniesie na duchu, a czasem po prostu przypomni, że porozmawiamy o tym na wtorkowej sesji. Czasem kontaktuję się też z psychiatrą, który ma na mnie dobry wpływ.
Frustracja, a raczej nieumiejętność radzenia sobie z nią, jest jednym z moich głównych problemów. Wyobraźcie sobie, że napotykając w pracy problem, którego dłuższą chwilę nie potrafię rozwiązać, idę do sypialni, rzucam się na łóżko z płaczem - całkowicie zrezygnowana i przekonana, że rzucam pracę, bo się do niej nie nadaję. Że jestem głupia i powinnam kopać rowy. Po jakimś czasie, gdy w końcu udaje mi się ochłonąć, co nie jest ani łatwe, ani szybkie, siadam z powrotem do komputera, na nowo podejmując rękawicę. Czasem, zanim uda mi się znaleźć rozwiązanie, kilka razy rzucam pracę. Z boku może to wyglądać, jakbym była rozpieszczoną księżniczką, ale zapewniam, że wiąże się to z ogromną frustracją, cierpieniem, dewaluacją i nienawiścią do siebie i życia. Nie życzę tego nikomu.
Częściową ulgę przynosi pisanie, wyrzucenie z siebie tych negatywnych emocji. Myślę, że każdy powinien znaleźć coś, co da upust jego emocjom, ale nie jest to dla niego destrukcyjne. Ważne jest, by pamiętać, że to stan przejściowy. Że wcześniej było dobrze i jeszcze będzie dobrze. Że kryzysy zdarzały się już wcześniej i mijały. Choć to bardzo trudne, gdyż osoby z borderline mają tendencję do odczuwania aktualnych emocji jako takich, które były zawsze, będą zawsze i nigdy nie miną.
Czy to możliwe, by stworzyć zdrowe relacje z partnerem? Jak tobie się to udaje?
Wielu moim czytelnikom wydaje się, że ponad dwunastoletni związek z Mrówkiem jest oznaką zdrowych relacji między nami. Niestety, nic bardziej mylnego - wciąż tak nie jest.
Nasz związek od samego początku był bardzo burzliwy. Rozstań nie byłabym w stanie zliczyć na palcach dwóch rąk. Choć teraz kłótnie, bluzganie na siebie, wyzywanie się od najgorszych, trzaskanie drzwiami i ciche nie dni, a tygodnie, zdarzają się coraz rzadziej, to wciąż nie jest to dojrzała relacja. Większość winy oczywiście leży po stronie osoby zaburzonej, czyli po mojej.
Mam ogromne problemy z bliskością. Co znamienne dla osoby z osobowością z pogranicza, cierpię na silny konflikt wewnętrzny na linii potrzeba bliskości - lęk przed nią. Kocham Mrówka, jest mi najbliższą osobą i nie wyobrażam sobie życia bez niego. Nie chciałabym być ani sama, ani z kimś innym. To jest mężczyzna, z którym pragnę spędzić resztę życia. A mimo wszystko w afekcie nienawidzę go i obwiniam o całe zło tego świata.
W naszym życiu nie ma bliskości emocjonalnej ani fizycznej. Mam ogromny problem z seksem, który kojarzy mi się z czymś złym, brudnym, obrzydliwym. Zaczęłam rozmawiać na ten temat z terapeutą, co jest już ogromnym postępem, bo wcześniej paraliżował mnie lęk na samo słowo "seks " i nie byłam w stanie niczego z siebie wydusić. Gdy terapeuta zaczynał ten temat, byłam zła, przerażona i chciałam uciec z gabinetu. Zupełnie zamykałam się w sobie i do końca sesji już milczałam.
Wierzę jednak, że możliwe jest stworzenie zdrowych relacji z partnerem przy zaburzeniu osobowości borderline, ale wiem, że potrzeba do tego długiej i ciężkiej pracy nad sobą pod okiem dobrego specjalisty.
Jak sobie radzisz na co dzień?
To zależy. Jeśli jestem w formie, radzę sobie bardzo dobrze. Pracuję zawodowo, piszę, czytam i podejmuję wiele innych aktywności. Wtedy świat jest piękny, życie najcenniejsze, a ja niemal nieśmiertelna. Potrafię po 12 godzin siedzieć przed komputerem.
Najpierw pracuję, a potem piszę książki, odpowiadam na pytania do wywiadów lub robię coś innego związanego z pisarstwem. Chodzę na zakupy, gotuję obiad. Potem jeszcze czytam, a wieczorem oglądamy z Mrówkiem film lub serial. A kiedy budzę się z samego rana, jestem gotowa na kolejny intensywny dzień. Nie potrafię wtedy bezczynnie odpoczywać, bo mam wrażenie, że marnuję cenny czas. Jednak mimo wyśmienitego nastroju nie spotykam się z nikim. Oprócz Mrówka nie mam żadnych przyjaciół ani znajomych, z którymi mogłabym wyskoczyć choćby do baru na piwo.
Utrzymuję jedynie bezpieczne dla mnie internetowe znajomości. Kiedy zaś jestem w kryzysie, zupełnie sobie nie radzę. Śpię po kilkanaście godzin na dobę, cały czas jestem zmęczona i uciekam w sen. Nie mam siły wstać, by siąść do pracy. Nie piszę, nie czytam. Trudno jest mi się nawet skupić na oglądaniu czegokolwiek. Każda aktywność sprawia mi ogromny problem i jest wyczerpująca. Wydawałoby się, że wręcz ponad moje możliwości. Wtedy zazwyczaj zagrażam swojemu życiu i zdrowiu.
Marzę o tym... choć nie, właściwie jestem przekonana, że za jakiś czas dojdę do takiego momentu w terapii, że te zjazdy nie będą tak duże i niebezpieczne. Muszę nauczyć się pamiętać o istnieniu innych stanów emocjonalnych niż aktualne samopoczucie. Bo gdy jest dobrze, zawsze było i zawsze będzie wspaniale. Kiedy zaś mam dekompensację depresyjną, wydaje mi się, że nigdy nie czułam i nie będę czuć się dobrze. Że moje życie to jedna wielka udręka i cierpienie. A jedyne, co może uśmierzyć ten ból, to śmierć.
Opowiesz coś o swoich książkach? Zacznijmy od autobiograficznego Młodego boga.
Historia cyklu Młody bóg z pętlą na szyi ma swój początek w roku 2014, gdy podjęłam próby rozpoczęcia leczenia. Na oddziale zamkniętym cały czas chodziłam z zeszytem i na bieżąco spisywałam wszystko, co pomyślałam i poczułam - swoje reakcje na sytuacje na oddziale, słowa specjalistów oraz innych pacjentów. Moją ambicją było, żeby jak najdokładniej oddać moje życie wewnętrzne. I myślę, że to się udało. Psychiatryk jest autentycznym dziennikiem ze szpitala psychiatrycznego. I rozpoczyna cykl trzech, jak dotąd, książek.
Druga część to Terapia u Doktorka będąca wspomnieniami z pierwszej psychoterapii indywidualnej w nurcie psychodynamicznym. Terapia ta trwała dziewięć miesięcy, obejmowała 27 spotkań i została przeze mnie zakończona za pomocą SMS-a. Co takiego zrobił tytułowy Doktorek, że tak gwałtownie zakończyłam współpracę z nim? Dużą wartością tej pozycji są z pewnością moje komentarze naszych dialogów, które oczywiście nie zostały wypowiedziane na głos.
Część trzecia, Samobójstwo na raty, to dziennik, który prowadziłam w latach 2007 ? 2014. Ten tom kończy się pierwszymi konsultacjami u psychoterapeuty, czyli w miejscu, gdzie zaczyna się druga część cyklu. Samobójstwo na raty jest świadectwem ogromnego cierpienia, ale i wielkiej woli życia. Jest to pozycja, która z pewnością dostarczy głębszej wiedzy o moim życiu, dynamice rozwoju związku z Mrówkiem czy wewnętrznej walce z sobą o rozpoczęcie leczenia.
A reszta?
Czwartą pozycją autobiograficzną jest Borderline. Autoterapia, czyli o sprawach poważnych z solidną dawką autoironii. Jest ona zupełnie inna niż cykl Młody bóg. Trylogia bowiem jest zapisem moich myśli, emocji w skali jeden do jednego. To tak, jakby ktoś wszedł do mojej głowy i zarejestrował to, co się w niej dzieje. Borderline. Autoterapia jest z kolei okraszona dużą dozą autoironii i nierzadko humoru.
Podzielona jest na 14 sesji autoterapeutycznych, w których uczestniczą trzy bohaterki: Pani Psycholog, Mrówczyńska - pacjentka i Autorka. Postacie te są personifikacjami rozbicia mojego życia i dialogu wewnętrznego na trzy role. Tym sposobem otrzymałam trzy części siebie: zdrową, zaburzoną i sarkastycznie komentującą wszystko, krytyczne superego. Każda sesja porusza inny problem, np.: autoagresję, nałogi, myśli samobójcze, bliskość, złość, konflikt z rodzicami czy pustkę.
Pierwszą wydaną pozycją beletrystyczną mojego autorstwa jest Uśpiona. Który to wariant rzeczywistości? To mroczny i brutalny thriller psychologiczny dziejący się na kilku płaszczyznach czasowych. Lękliwa i uciekająca przed oprawcami Majka; pragnąca niezależności Jagoda - córka wysoko postawionego polityka; Andrzej, który zabił własnego ojca - oprawcę; początkujący Redaktor, próbujący dotrzeć do prawdy; bezwzględny Komisarz policji, będący na usługach prokuratora PRL; i wreszcie on - wplątany w życie wszystkich bohaterów prokurator Bromski o zapędach pedofilskich, który stworzył całą sieć wzajemnych powiązań. Ale co doprowadziło do tego, że jest tak brutalnym psychopatą? I w końcu: który wariant rzeczywistości okaże się tym prawdziwym? Drugim napisanym przeze mnie thrillerem psychologicznym jest Bestseller. W pułapce. Jest on jeszcze brutalniejszy od Uśpionej. Opowiada losy seryjnego, psychopatycznego mordercy. Książka na razie leży w szufladzie i dojrzewa.
Obecnie pracuję nad trzecim thrillerem pt. Dwa słowa. Jestem na etapie korekty autorskiej. Historia zainspirowana jest rzeczywistym uczuciem, jednak losy bohaterów zostały zmyślone. Książka ta próbuje odpowiedzieć na pytanie, do czego może doprowadzić nieszczęśliwa, obsesyjna miłość.
Skąd pomysł akurat na pisanie?
Odpowiem górnolotnie - to nie ja wybrałam pisanie, ale ono mnie. Robiłam to praktycznie, odkąd nauczyłam się tej czynności. Pierwszy wiersz napisałam na Dzień Matki, mając bodajże osiem lat. Właściwie od najmłodszych lat pisałam, szczególnie poezję (stworzyłam ponad tysiąc wierszy) i opowiadania.
Pierwszą książkę napisałam w 27 roku życia. Był to właśnie dziennik ze szpitala psychiatrycznego pisany na bieżąco podczas hospitalizacji. Później była Borderline. Autoterapia, czyli o sprawach poważnych z solidną dawką autoironii. Wydałam też kolejne dwie części Młodego boga z pętlą na szyi, aż w końcu nadszedł czas na pierwszą książkę beletrystyczną. Teraz już na dobre zajęłam się pisarstwem fabularnym, porzucając pozycje autobiograficzne (przynajmniej na jakiś czas).
Pisanie jest sensem mojego życia. Sprawia, że rano chce mi się wstać. Że chętnie idę spać, by jak najszybciej się obudzić i móc znowu to robić. Zdaniem mojego terapeuty pisarstwo uratowało mi życie i gdybym nie zajmowała się nim, pewnie już dawno bym się zabiła. To jest moja największa pasja, ale pełni również funkcję autoterapeutyczną. I nie mam na myśli samych tytułów autobiograficznych. Beletrystyka również świetnie potrafi rozładować emocje. Dlatego Uśpiona. Który to wariant rzeczywistości? oraz niewydany jeszcze Bestseller. W pułapce są tak brutalne. Jest we mnie wiele tłumionej latami złości i agresji. A nic tak nie rozładowuje napięcia, jak pobicie bohatera w swojej książce. Nawet na śmierć. Przecież w następnym rozdziale zawsze może się okazać, że jednak przeżył, tylko tracąc przytomność. Nie krzywdzę tym nikogo, więc jest to jak najbardziej akceptowany społecznie sposób na wyrażanie swojej złości.
Tak że naprawdę serdecznie polecam tę formę aktywności każdemu! Nawet gdyby miało to być tylko pisanie do szuflady.
Gdybyś miała udzielić nam jakiejś dobrej rady od Ciotki Anki, to co by to było?
Żyjcie, uczcie się cieszyć z życia i jeśli tego wymaga Wasz stan, leczcie się ? to naprawdę nie jest powód do wstydu! Podjęcie trudów psychoterapii jest oznaką odwagi i odpowiedzialności. To prawda, że zaburzenia nie są naszą winą, ale mimo wszystko jesteśmy odpowiedzialni za siebie, swoje życie i zachowania. A sama terapia może okazać się niezwykłą przygodą, podczas której możemy odkryć, kim naprawdę jesteśmy.
Osoby z osobowością z pogranicza mają problemy z jasnym definiowaniem własnych preferencji, celów oraz własnego JA. Mądry i doświadczony terapeuta pomoże nam się tego dowiedzieć.
Nie bójcie się spełniania marzeń. Pamiętajcie, że wszystko jest w Waszych rękach. Bycie szczęśliwym, realizowanie i spełnianie się jest z tym zaburzeniem jak najbardziej możliwe. Nie jesteśmy skazani na wieczną pustkę, poczucie chaosu i cierpienie. Możemy żyć tak, jak sobie wymarzymy, i przede wszystkim naprawdę możemy ŻYĆ!
Pamiętajmy także, że jesteśmy sobą (choćbyśmy w danej chwili nie potrafili zdefiniować własnej tożsamości), a nie diagnozą. Diagnoza określa tylko zestaw naszych cech i problemów, ale nie definiuje nas jako ludzi.
Jeszcze słówko do specjalistów - nie unikajcie diagnozowania zaburzenia borderline. Aby skutecznie się leczyć, trzeba najpierw wiedzieć, z czym ma się do czynienia. Nie rezerwujcie tego rozpoznania dla najtrudniejszych pacjentów. To nie łatka, którą się krzywdzi. Nie obawiajcie się zaszufladkowania Waszego pacjenta. To nie diagnoza jest problemem, ale jej stygmatyzacja. Myślę, że musimy zrobić wszystko, aby edukować społeczeństwo i samych zaburzonych. Niedopuszczalne jest, abyśmy w oczach innych byli "bordercami ".
Jestem przekonana, że należy zorganizować uświadamiające kampanie społeczne, jak w przypadku choćby depresji, która kiedyś też była tematem tabu, a teraz przyznanie się do tej choroby jest bardziej akceptowalne społecznie. Stygmatyzacja wynika z niewiedzy i jest bardzo krzywdząca. Często sprawia, że osoba zmagająca się z osobowością z pogranicza nie dostaje trafnej diagnozy, a co za tym idzie, jeśli nie uniemożliwia, to utrudnia jej podjęcie właściwego leczenia.
- Monika Kotlarek jest psycholożką, absolwentką Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu. Należy do Australian Society of Rehabilitation Counsellors. Pracowała jako mental health worker w Sydney. Aktualnie prowadzi sesje psychologiczne online, w formie wideorozmowy z pacjentami (www.psycholog-pomaga.pl), oraz blog Psycholog pisze, na którym od 2012 roku dzieli się wiedzą z zakresu psychologii i psychoterapii.
Anka Mrówczyńska jest autorką czterech autobiograficznych książek o zaburzeniu osobowości borderline oraz trzech książek beletrystycznych (dwie ostatnie jeszcze nie wydane). Zobacz także: anka-mrowczynska.com.
Wywiad stanowi fragment książki Moniki Kotlarek zatytułowanej "Borderline czyli jedną nogą nad przepaścią", wydanej przez wydawnictwo Sensus. Opublikowano na stronach portalu Psychologia.net.pl za zgodą Wydawcy.
Opublikowano: 2021-04-21