Forum dyskusyjne

Co jest ze mną nie tak ? Jestem wynalazcą

Autor: wojtek90   Data: 2022-07-09, 15:39:22               

Hej,
nie wiem czy będzie chciało się komuś czytać, ale potrzebuję chociaż to napisać, wyrzucić z siebie.
W 2016 roku po byciu odrzuconym przez dziewczynę w której od wielu lat się kochałem, nie mogłem sobie poradzić sam ze sobą, z tym jak się zachowywałem próbując ratować się od friendzona, czułem się okropnie, nie mogłem jeść, ostatecznie trafiłem do psychiatry i na psychoterapię, do tej samej osoby. Szybko wyszedłem z głębokiego doła, leki brałem tylko 4 miesiące, szybko je odstawiłem, ale terapię kontynuowałem przez kolejnych 5 lat. Zakończyłem 3 miesiące temu.
Bardzo się zainteresowałem wgryzaniem się w swoje emocje, nawet grzebaniem w przeszłości, bo jak wiadomo kierunek rozmów w terapii zmienił się szybko, opowiadałem o wszystkim, chociaż czasem trzeba było poczekać aż się odważę. Ostatecznie tak się zainteresowałem psychoterapią, że przeczytałem dziesiątki książek o tej tematyce i na prawdę lubię rozmawiać z ludźmi, a oni doceniają moje uwagi, nigdy nie wtrącam się nieproszony.

Nikt nie miał lekko, ja też. W domu nigdy nikt nie podniósł na mnie ręki, nie znęcał się psychicznie, ale traumy można mieć po wszystkim. Będąc 1-2 letnim dzieckiem, po zachorowaniu na wzwb (w szpitalu) spędziłem tam wiele miesięcy jako mały berbeć wypatrujący rodziców, którzy przyjdą w odwiedziny (to z opowieści rodziców, sam nie mogę tego pamiętać). Od tamtej pory, kiedy miałem mniej niż 2 lata spędziłem niezliczone ilości razy w szpitalach na licznych badaniach, czasem bardzo wstydliwych, gdzie nie mogłem zaprotestować gdy ktoś kazał mi rozebrać się do rosołu, kontrolach, pobieraniach krwi itp.
Było to dla mnie o tyle dziwne, że jako mały chłopiec czas poza szkołą spędziłem głównie na boisku, byłem aktywny, uśmiechnięty, nie narzekałem na zdrowie bardziej od rówieśników, a mimo to moje myśli były zaprzątnięte często martwieniem się o kolejne "kontrolne" wizyty u lekarzy.
W mojej głowie, pewnie podświadomie musiało kiełkować pytanie "co jest ze mną nie tak?" Wykiełkowało i nawet po latach terapii, w której przynajmniej sobie to uświadomiłem nie mogę się tego całkowicie pozbyć, korzenie chyba wrosły zbyt głęboko.

Do tego wszystkiego mój ojciec, jedyny wtedy żywiciel rodziny nie stronił od alkoholu, zdarzało się, że wracał pijany z pracy kilka dni z rzędu. Razem z mamą wypatrywaliśmy z okna czy idzie cały i zdrowy. Mój starszy o dwa lata brat wydawał się być uodporniony na to lub po prostu skrywał żal i złość. Płacz mamy, pisanie listów z obietnicami przez ojca, próby wyprowadzki mamy, kłótnie, znowu płacz, martwienie się o to jaka będzie atmosfera jak wrócę ze szkoły do domu. Moje błagania żeby nie pił, żeby się pogodzili... poczułem teraz żal pisząc to i mam łzy w oczach, bo nie chciałbym narazić swojego dziecka na taki stres. Kilka razy się zaszywał, przez ten czas nawet nie tknął alkoholu, sięgał po niego po upływie roku z lepszym lub gorszym skutkiem, aż w końcu zmienił pracę, otoczenie i pije do tej pory tylko okazjonalnie.

Dygresja odnośnie szkoły i "małego" lęku. W szkole radziłem sobie dobrze, miałem dobre oceny i wszyscy mnie lubili, ale pewnego razu nagle (po występie publicznym, gdzie czytałem na głos w kościele udając reportera rozmawiającego z papieżem, którego udawała koleżanka) zacząłem mieć paniczny lęk przed czytaniem na głos, które wcześniej zawsze sprawiało mi przyjemność, zacząłem się bać czegoś co zawsze uwielbiałem, a moim skrytym marzeniem/ wizją do tej pory było/jest zostanie lektorem filmowym. Raz nie mogąc spać i bojąc się następnego dnia, gdzie wiedziałem, że będę musiał coś czytać i już się nie wymigam musiałem wyznać to rodzicom, których bałem się obarczać zawsze jakimkolwiek swoim problemem. Mój lęk nie zniknął, dłuższe wypowiedzi, opowiadanie dłuższego kawału przed kilkoma nawet osobami w zależności od sytuacji potrafi przyprawić mnie o palpitacje i strzelam od razu buraka. Jeśli jednak nie jest to żadne "wywołanie do odpowiedzi" a raczej luźna rozmowa, w której nic nie wygłaszam, nie czytam to nie mam z tym żadnych problemów, a nawet lubię takie dyskusje w grupie.

Pamiętam, że oliwy do ognia dolewała moja mama, która gdy rozmawiała z kimkolwiek, z rodziną, znajomymi, sąsiadami opowiadała o mnie często płacząc, przedstawiając mnie jako schorowane dziecko wymagające opieki.
Moje błagania, dosłownie błagania, żeby nikomu nie opowiadała takich rzeczy nic nie pomagały, ona się tym karmiła, był temat do rozmów. Te wizyty odbywały się do dorosłości, po ostatniej wizycie przed 18stką poczułem wielką ulgę, bo przynajmniej nie będę musiał chodzić do lekarzy....tak pomyślałem, ale...
Ale ja kurde polubiłem lekarzy, polubiłem, co wydaję się absurdalne nawet pobieranie krwi.
Stałem się hipochondrykiem. Grając dużo w piłkę na niestety często betonowych boiskach w latach 90' i później zniszczyłem sobie więzadła w kolanie i miałem już 5 operacji. Po każdej szybko wracałem do sprawności, nie grałem w piłkę, ale normalnie chodziłem, mimo ponownych zerwań. W czasie trwania terapii miałem piątą i ostatnią operacje. Po 3 tygodniach od niej niestety zaczęły się moje problemy z poruszaniem się. Zaczęły mi puchnąć stopy, bolały kolana, które wcześniej nie bolały, po prostu nie miałem więzadła w jednym z nich, z czym da się żyć, dlatego żałuję tych operacji. Po pewnym czasie bolało mnie całe ciało, stany zapalne, pobyt w szpitalu na reumatologii, w którym wyszło, że jestem zdrowy. Leki przeciwbólowe i przeciwzapalne łykałem jak tictac'i. Z przerwami na czasem lepsze okresy, w których chodziłem bez kul, nawet leków, z lekkim tylko bólem. Staram się być aktywny, chodzę na siłownię, rehabilituję się. Wykonałem wiele badań, byłem u setek fizjoterapeutów... historia lubi się powtarzać, nie mogę uciec od białego fartucha.

Trzy miesiące temu,- akurat zbiegło się to z zakończeniem terapii- zmieniłem pracę, nie zależało to ode mnie, poprzednia firma się zwinęła. Praca biurowa, branża IT, znalazłem lepszą pracę, lepsze pieniądze, umowa itd, nawet ludzie wspaniali. Niestety brak szkoleń, bałagan w plikach, zero procedur, mimo że firma olbrzymia, sprawił że nie mogę się tam jakoś odnaleźć, albo tak mi się wydaje, bo jakakolwiek uwaga czy sugestia w moim kierunku, że czegoś nie ogarniam sprawia, że nie myślę o niczym innym, tylko że nie umiem, że się nie nadaję. Pomyślałem nawet, żeby wrócić gdzieś na terapię, do kogo innego.
Zawsze przejmowałem się byle pierdołą, która nie dawała mi spokoju, szukając pomocy w lekach, suplementach, bojąc się, że zwariuje.
Mam na szczęście z kim porozmawiać, przyjaciół, z którymi często podróżuje, tyle że zawsze znajdzie się coś co nawet na wyjeździe będzie zaprzątało mi głowę, a swoimi problemami nie chce ich zajmować, mimo, że o ich problemach chętnie mi się rozmawia. Mój przyjaciel powiedział kiedyś słowa, które utkwiły mi w głowie, że "jestem wynalazcą" bo wynajduję sobie problemy. Zawsze jest coś co w moim umyśle rośnie do rangi głównego, jedynego i najważniejszego problemu. Nigdy nie usłyszałem od rodziców w dzieciństwie, że są ze mnie dumni, nie interesowali się tym co lubię robić, kochałem ich, ale czuję, że miłość mojej mamy do mnie kręciła się wokół tego, że jestem dzieckiem specjalnej troski, wokół litości, współczucia :(. Ojciec po prostu był, też go kocham, ale był bardzo oschłą emocjonalnie osobą (teraz jest trochę lepiej), a jego znamienne słowa podczas trwającego nawet małego konfliktu - "nie dolewaj oliwy do ognia" dźwięczą mi do tej pory, taka prośba żeby nie rozmawiać o problemach.
Trudno mi nawiązać stałą relacje, a jak jakaś się pojawi, to dokonuję autosabotażu.
Pamiętam jak będąc dwa lata temu za granicą na wyjeździe dowiedziałem się, że rozmawiałem długo z dziewczyną, której się spodobałem, ale mimo, że nie wypiłem dużo to jest to jedyna rzecz jakiej w ogóle nie pamiętałem. Potem napisałem do tej dziewczyny i rzeczywiście zdziwiła się, że mogę nic nie pamiętać, bo dobrze nam się rozmawiało. Pragnienie relacji i strach przed nią wyrosło na typowym ambiwalentnym podejściu do większości rzeczy, nawet do pasji, zainteresowań, zaangażowania w pracę.

Nie proszę o analizę, chciałem się po prostu podzielić, może ktoś miał podobne przejścia.
Tak bardzo chciałbym odkryć i zachować w sobie siłę, zachować, bo za każdym razem gdy ją poczuje to wyślizguje się pozostawiając mnie z myślą bezradności wobec wszystkiego. Chciałbym częściej cieszyć się życiem, a nie wiecznie czymś martwić.
Wkleję tu wiersz, który rok temu napisałem pod wpływem przemyśleń.

Psychosoma

Jak wszystko- z potrzeby wynika.
Taka natura ludzka, czasem trochę dzika.
Każdy więc chce być widziany,
Jakkolwiek- odziany czy nieodziany.
Byle ktoś ujrzał, dostrzegł, docenił
Albo chociaż spojrzał, nawet z końca sieni.
Dotknął- uśmiechem, gestem, pytaniem,
Nie tylko ubrał i podał śniadanie.
Uśmiechem, ale nie tym litosnym,
Tym dumnym, o niegom zazdrosny!

A teraz, ten zbłąkany,
Drogi szukając, jak być widzianym,
Szuka w ścieżkach już wydeptanych.
Tam gdzie uwagi więcej miał kiedyś,
W litości, bólu, tam bliżej miał wtedy
Zauważenia, że jest się, zwyczajnie.
Bo nie być najgorzej, z bólem już fajniej.



Udanej soboty, warto rozmawiać:)

Odpowiedz


Sortuj:     Pokaż treść wszystkich wpisów w wątku