Artykuł

Paweł Więckowski

Paweł Więckowski

Egzystencjalna terapia rozpaczy – Nietzsche i Zaratustra


W zalewie książek wykorzystujących fakty z historii kultury pojawiała się książka niezwykła, bo filozoficzno-psychologiczna – profesor psychiatrii, specjalista od psychoterapii egzystencjalnej, opisał fikcyjną psychoterapię jednego z najważniejszych, ale i najbardziej niepokornych filozofów Europy – Fryderyka Nietzschego. Książka nie jest zresztą nowa, powstała w 1992 roku, w Polsce natomiast ukazała się w 2005 roku. (Irvin D. Yalom, "Kiedy Nietzsche szlochał". IPZ. Warszawa 2005.)

Kanwą książki jest cykl spotkań filozofa z doktorem Breuerem, wiedeńskim lekarzem, będącym m.in. nauczycielem młodego Zygmunta Freda, który zresztą epizodycznie pojawia się jako postać drugoplanowa. Powieść nie jest może arcydziełem literatury na miarę Dostojewskiego, jest natomiast niezwykle zręczną prezentacją zarówno podstawowych idei psychoanalitycznych, jak i tragicznej osobowości Nietzschego. Jeśli przyjmiemy, że psychoanaliza umożliwia godne przeżycie tragizmu istnienia, to książka ta tę jej cechę egzemplifikuje.

Początkowo akcja rozwija się nieco konwencjonalnie – niezwykła kobieta, młoda Rosjanka Lou Salome niemal zmusza wiedeńskiego lekarza, by udzielił pomocy jej przyjacielowi, którego nękaja rozpacz i myśli samobójcze. Po pewnym czasie pojawia się cierpiący na bóle głowy, bezsenność i mdłości wędrowny filozof, który przyznaje, że ma zaledwie kilkadziesiąt dni w roku, gdy dotkliwe nie cierpi i może coś napisać. Duma nie pozwala mu zgodzić się na pomoc terapeutyczną, ale ciąg przypadków oraz podstęp doktora Breuera doprowadzają do zawarcia niemal mefistofelesowskiego paktu, dzięki czemu rozpoczynają się regularne rozmowy filozofa i lekarza.

Początkowo każda ze stron podchodzi do spotkań jak do partii szachów, pragnąc narzucić partnerowi swój punkt widzenia. Breuer zajmuje stanowisko psychoanalityczne, lecz nie bez wpływów nurtów humanistycznych (co jest pewnym anachronizmem). Uznaje, że Nietzsche żyje w lęku przed światem, wszędzie doszukuje się walki o dominację i dlatego nie jest zdolny do bliskości, choć bardzo jej potrzebuje. Jest to w dużej mierze trafna diagnoza poglądów filozofa, choć należałoby wzbogacić je o historyczny kontekst – Yalom przygotowując się do napisania książki uczęszczał na seminaria z filozofii niemieckiej, aby lepiej wniknąć w myśli tułającego się po Europie samotnika. Nie jest to łatwe, bo schorowany Nietzsche nie pisał przemyślanych traktatów, lecz wypowiadał się w aforystycznym stylu, polemizując z całą niemal tradycją filozoficzną, często plącząc wątki, a nawet przecząc sobie. Spróbuję przybliżyć w skrócie jego poglądy.

Istotą tej filozofii była walka z obłudą i konwenansem, które krępują autentyczne życie. Dla Nietsche'go istotą życia był żywioł, Ogrom, zmaganie wulkanicznych sił, która szaleją we wszechświecie, w społeczeństwie i w człowieku, a ich rezultatem jest pełna okrucieństwa walka wszystkich ze wszystkimi. Autentyczne życie wyzwala emocje o takim nasileniu, że mało kto potrafi je udźwignąć. Dlatego od początku kultury europejskiej fabrykowane są złudzenia, które mają chronić nas przed tymi emocjami. Pasją filozofa stało się obnażane tych złudzeń. Nie bez powodu Nietzsche oraz Marks i Freud uznani zostali przez francuskiego filozofa Ricoeura za trzech wielkich demistyfikatorów zakłamanej kultury mieszczańskiej 2 poł. XIX w.

Nietzsche, jako młody naukowiec zajmujący się w Bazylei filologią klasyczną, sformułował tezę, że najbliżej prawdy o naszym życiu była tragedia antyczna, blisko spokrewniona z duchem boga szaleństwa, orgii i nieposkromionych emocji, czyli Dionizosa. (Natychmiast stracił wówczas sympatię akademickiego świata.) Potem jednak cała kultura zaczęła popadać w fałsz i zakłamanie. W Grecji zwyciężył żywioł apolliński, który zagłuszył prawdziwą tragedię klasycznym umiarem i harmonią. Nietzsche wierzył, że poczucie tragizmu odrodzi się dzięki sztuce. Przez pewien czas przyjaźnił się z Ryszardem Wagnerem, który przyjmując bliskie mu założenia estetyczne skomponował 14-godzinną operę "Pierścień Nibelunga", uznaną za szczytowe osiągnięcie romantyzmu w muzyce, opartą na starogermańskim micie o pierścieniu, który daje władzę nad światem za cenę wyrzeczenia się miłości, i wybudował w bawarskim Beyreuth teatr, by w 1876 roku wystawiać "Pierścień" z patosem przypominającym antyczne tragedie.

U szczytu rozkwitu starożytnych Aten Sokrates i Platon uznali, że najważniejsze prawdy poznajemy w sposób intelektualny i że są one uniwersalne, bezosobowe – a to znów upośledziło indywidualne przeżywanie świata.

Potem św. Paweł wypaczył naukę Jezusa, zagłuszył strzelistą wiarę otwartą na cierpienie – moralnością dla ubogich duchem. Istotą moralności chrześcijańskiej, nakazującej pokorę i nadstawianie drugiego policzka, jest bowiem resentyment, czyli uczucie zawiści. Moralność tę przyjęli ludzie słabi, którzy nie mogąc przeciwstawić się silnym, postanowili piętnować ich moralnie, aby dokonać na nich zemsty. Ostatecznie chrześcijaństwo zwyciężyło, a Liliputy spętały Guliwera – na świecie zatriumfowali ludzie mali, ciaśni, zakłamani, wymachujący sloganami miłości bliźniego i altruizmu, a w rzeczywistości mający serca sczerniałe z zawiści. Wymownym wyrazem tego była – zdaniem Nietzschego, który chciał uchodzić za potomka polskiej szlachty (co nie okazało sie jednak prawdą) – banalna i przyziemna kultura niemiecka XIX wieku.

XVIII-wieczne Oświecenie kontynuowało dzieło chrześcijaństwa – co prawda odrzuciło religię, wprowadziło w jej miejsce humanitarne ideały i uznając równość wszystkich ludzi umocniło kult mierności. Ludzie nie są bowiem równi. Społeczeństwa składają się z panów i niewolników. Panowie idą przez życie z podniesioną przyłbicą, patrzą śmiało w oczy prawdzie, nie uciekają w złudzenia, nie wikłają się w kompromisy, a kiedy trzeba gotowi są pożegnać się z życiem. Chciałoby się powiedzieć - są jak rycerz z filmu Bergmana "Siódma pieczęć". Niewolnicy żyją w ciągłym strachu o dobra doczesne, o swoje ciasne biedermeierowskie światy, o zaciszność i przytulność, ciągle kłamią, nigdy nie żyją naprawdę.

Równie krępująca okazała się nauka. Ze swoim kultem obiektywnej prawdy, eksperymentów i matematycznych wyliczeń, oferuje wiedzę bezosobową i nijaką. Nie odkrywa sensów świata, lecz oferuje co najwyżej narzędzia do osiągania przyziemnych celów technologicznych. Jej wytworem jest także darwinizm, zgodnie z którym nie istnieje cos takiego jak tajemnica człowieka, bo człowiek jest tylko małpą, która zaczęła chodzić na dwu nogach. Bóg umarł.

Sztandarowe zawołanie Nietzschego – dokładnie: Bóg jest martwy, Gott ist tot – nie było prostym wyrazem ateizmu. To, że nie ma Boga, powiedzieli filozofowie Oświecenia sto lat przed Nietzschem i nie było potrzeby, by to powtarzać. Znaczenie tego powiedzenia jest głębsze – na skutek wszystkich powyżej wspomnianych zabiegów zabijających wartości, życie straciło sens, a świat stracił sensy. Już nie żyjemy, lecz tylko wegetujemy. Namiastką Boga, Absolutu, głębszego sensu – stało się szczęście, wyniesione na piedestał przez angielskich utylitarystów Benthama i Milla. Dla tych bowiem filozofów, zwolenników oświeceniowego hedonizmu, celem życia jest gromadzenie przyjemności i unikanie przykrości tak, aby bilans w skali całego życia był jak najbardziej dodatni. Sensem zaś istnienia świata jest, jak to określili utylitaryści, „jak największe szczęście jak największej liczby ludzi”, czyli maksymalizowanie przyjemności w skali społecznej. Takiego szczęścia dla mas Nietzsche bał się bardzo. (Dla niego było ono zresztą niedostępne.) Wobec śmierci Boga jedynym konstruktywnym wyjściem było wyhodowanie nadczłowieka, który przywróci światu sens i rozbudzi Wolę Mocy. Ale tego w chwili rozpoczynania terapii Nietzsche jeszcze nie wiedział.

I tu dochodzimy do rozpaczy Nietzschego. Niefilozoficzny obserwator powiedziałby, że cierpiał on, bo miał migreny, bo był samotny, bo zdradziła go kobieta, którą, jak mu się wydawało, kochał. On sam powiedziałby, że cierpi, bo żyje w świecie, w którym sens umarł. Bolał nad tym, ale nie poddawał się. Rozpaczliwie szukał rozwiązania egzystencjalnej pułapki. I właśnie w tym momencie los skierował go do doktora Breuera.

Paradoksalnie to Nietzsche stał się początkowo siłą napędową terapii. To on oswajał swojego terapeutę z cierpieniem, z bólem. Książka Yaloma jest zapisem ich dialogu terapeutycznego. W sposób niemal instruktażowy pokazuje, jak mówić spokojnie, bez niepotrzebnego patosu i gwałtownych emocji o bolesnych przeżyciach - dotyczących śmierci, samotności, nieudanych związków, tęsknoty za miłością, lęków, rozstania, zdrad, poczucia zmarnowanego życie. Stopniowo ujawnia mechanizmy cierpienia: karmisz się złudzeniami, które odgradzają Cię od życia, nie żyjesz naprawdę; czujesz to, co czujesz, aby nie poczuć czegoś innego, ważniejszego, ale trudniejszego; tkwisz w sytuacjach, które nie są Twoim wyborem, zamiast je zmienić, a wszystko dlatego, że przypisujesz światu złudne znaczenia. Nietzsche wykazuje Breuerowi, że ten nie dostrzega ludzkiego egoizmu. Że zakochał się w rozerotyzowanej nimfomance, nie dostrzegając, że nosi to samo imię, co jego matka. Że uzależnił się od niej, podczas gdy to wcale nie chodzi o nią, bo motorem toksycznej namiętności była tęsknota za matką. Dziś te pomysły nie są niczym nowym, ale siła książki Yaloma polega na tym, że w sposób sugestywny, niemal namacalny pokazuje, jak inspiracje nietzscheańskie przekuwały się w idee psychoanalityczne. Bo najpierw to Nietzsche uczy Breuera, jak rozbrajać ukryte znaczenia. Najskuteczniej działa oczywiście konfrontacja z nagą prawdą, która jak cios miecza pozbawia nas tanich pocieszeń, będących w istocie kulą u nogi, zwłaszcza w najboleśniejszej sferze, jaką jest nieudana miłość. Nietzsche każe odkrywać tragizm istnienia – i zaczynać żyć naprawdę.

Następnym krokiem jest uświadomienie sobie odpowiedzialności za własne życie. Nie możemy pozwolić, by okoliczności podejmowały za nas wybór. Nasze życie jest naszym wyborem i naszą odpowiedzialnością. Breuer ostatecznie wybierze miłość małżeńską. Nietzsche zaś opracuje mit wiecznego powrotu, który objawi mu się w czasie samotnych spacerów wokół Sils Maria w Alpach południowej Szwajcarii. Skoro czas jest nieskończony, a świat skończony, to każdy układ atomów musi się powtórzyć – i wszystko kiedyś powróci. I to w niezmienionym kształcie, w tej samej sekwencji. Prędzej lub później pojawisz się we wszechświecie znowu i ponownie będziesz czytał te słowa. I całe twoje życie powtórzy się tak samo. Myśl ta opalizuje różnymi znaczeniami jak każdy niemal pomysł Nietzschego. Można w niej znaleźć skrajny determinizm – wszystko już było, nasze obecne życie jest tylko kolejnym odtworzeniem gotowego scenariusza, kolejnym seansem, niczego nie możemy zmienić, a więc nic nie ma znaczenia. Nie ma też nadziei – wszystko już się dokonało. (O tej właśnie interpretacji pisze Kundera w "Nieznośnej lekkości bytu", że gdyby ją przyjąć, życie stałoby się nieznośnie ciężkie.) Ale jest też inna interpretacja – każdy nasz wybór utrwali się na zawsze, będzie powracać przez całą wieczność. Więc jesteśmy odpowiedzialni za wieczność. Każdy nasz krok odciska się na zawsze w strukturze wszechświata i nigdy nie da się z niej wywabić. Żyjmy uważnie! Nietzsche w sposób właściwy miłośnikowi filozoficznego paradoksu łączył obie te interpretacje. Świat jest zdeterminowany, będziemy powracać tu w nieskończoność i nigdy go nie opuścimy. Dlatego – porzućmy wszelką nadzieję na inny świat i kochajmy ten, który mamy dziś. Nasza teraźniejszość jest bowiem wiecznością. I za tę postawę jesteśmy odpowiedzialni. (Ta sama myśl powróci w "Micie Syzyfa" Camusa i w ogóle u egzystencjalistów francuskich – żyć naprawdę to porzucić nadzieję, bo ona jest kolejnym złudzeniem dla maluczkich, kolejnym tanim pokrzepieniem serc. Syzyf stanie się wolny, gdy zrozumie, że będzie swój kamień toczył wiecznie.)

Paradoksalnie najpierw Nietzsche uczy Breuera patrzeć prawdzie w oczy i otworzyć się na tragizm istnienia. Potem role się odwracają – uczeń staje się mistrzem. Breuer pojął wszystko i rewanżuje się Nietzschemu konfrontując go z jego cierpieniem. Wyznaje mu jedna za drugą tajemnice, które nagromadziły się w trakcie terapii. Filozof uświadamia sobie swoją kosmiczną samotność, widzi siebie, jak umiera w obcym pokoju i zaczyna gnić, zanim ktokolwiek go odnajdzie. Zaczyna szlochać. I jednocześnie czuje prawdziwe braterstwo ze swoim terapeutą, z którym dzieli bolesną i zarazem wyzwalającą świadomość prawdy. Breuer nie tylko uleczył Nietschego jego własną metodą, ale poszedł krok dalej – pokazał mu, jak otwierając się na ból otworzyć się na bliskość. Następnego dnia filozof wyjechał z zimowego Wiednia do Włoch "na spotkanie perskiego mistrza Zaratustry". Ten bohater kolejnego dzieła Nietzschego, filozoficznego poematu "Tako rzecze Zaratustra" stał się egzemplifikacją nadczłowieka, silnej, niezależnej osoby, zdolnej do nadania sensu swojemu życiu po śmierci Boga. Tu kończy się powieść Yaloma.

Niestety tej terapii nie było. Psychoanaliza zrodziła się częściowo z nietzcheańskiej pasji obnażania złudzeń, ale zbyt późno, by uratować samego Nietzschego. Filozof, zagłębiając sie samotnie w otchłanie rozpaczy, stworzył ideał nadczłowieka, niestety niezdolnego do bliskości. Czuł przy tym intuicyjnie, że jego rozpaczliwa tęsknota za wolą mocy działającą poza dobrem i złem podąża drogą, którą pójdzie za chwilę cała jego kultura. Drogą zagłady. Poemat "Tako rzecze Zaratustra" wydano w hitlerowskich Niemczech w ogromnym jak na owe czasy nakładzie 150 tys. egzemplarzy i rozdano żołnierzom idącym na front. Być może oskarżanie Nietzschego o inspirowanie faszyzmu jest nadużyciem (choć jednak nie jest bez znaczenia, że Hitler nawiązał do niego, a nie np. do Kartezjusza czy Hume’a). Trafniej byłoby powiedzieć, że jak Kasandra przewidział on nieuchronność tej tragedii. Sam na sobie przeprowadził eksperyment budowania nadczłowieka niezdolnego do bliskości – i osunął się w tragiczne szaleństwo tak jak kultura europejska w latach 1914-1945. W 1889 roku, podobno na widok woźnicy okładającego batem konia – kongenialnie scenę tę przewidział 25 lat wcześniej Dostojewski pisząc "Zbrodnię i karę" – rzucił się ratować konia… i osunął się w obłęd. Przez ponad 10 lat wegetował w zdziecinniałym zidioceniu, będącym zaprzeczeniem nie tylko nadczłowieczeństwa, ale i zwykłego człowieczeństwa. Herling-Grudziński poświecił mu jedno z opowiadań z tomu "Wieża", gdzie w oszczędny, ale i pełen współczucia sposób uchwycił moment, gdy obłąkany mędrzec mieniąc się Antychrystem wylewa sobie nocnik na głowę – złowieszcza zapowiedź upadku człowieczeństwa w następnym stuleciu. A w tym czasie opiekująca się nim siostra preparowała jego pisma w duchu antysemityzmu, by potem podsunąć je nazistom.

Czy terapia u doktora Breuera mogła by była coś zmienić w jego życiu? Czy psychoanaliza uchroniła kulturę europejską? Freud nie miał złudzeń co do tego i uważał, że większość ludzi nie będzie w stanie uwolnić się od swoich złudzeń, uświadomić sobie, jak bardzo są zakłamanymi egoistami. Czy dziś jesteśmy bardziej gotowi, by otwierać się na tragizm istnienia, budować prawdziwą bliskość, samodzielnie nadawać sens swojemu życiu? Podejrzewam, że współczesna psychoterapia i psychologia badająca problemy szczęścia wybiera inną metodę – udziela prostych instrukcji, jak dostosować się do społecznych wymagań, odnosić sukcesy, zwiększać ilość przyjemności i ograniczać przykrości. I być może w skali masowej jest to skuteczne. Do tych, którym to nie wystarcza, adresowana jest książka Yaloma. A potem mogą zapakować plecak i wyruszyć w Alpy – może zadziała logika wiecznego powrotu i spotkają tam wędrującego Nietzschego. Samotnie lub w towarzystwie Zaratustry.



    Autor jest doktorem filozofii, wykłada logikę i filozofię w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie oraz prowadzi zajęcia o szczęściu w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. W portalu Psychologia.net.pl publikuje artykuły o szczęściu oraz zachęca do wspólnej lektury książek o szczęściu. Więcej...




Opublikowano: 2009-12-23



Oceń artykuł:


Skomentuj artykuł
Zobacz komentarze do tego artykułu